Podróż do Argentyny i Chile – po drugiej stronie lustra

Zainspiruj się i przeczytaj o podróży swoich marzeń na blogu

„Chcę jeszcze raz pojechać do Europy Lub jeszcze dalej do Buenos Aires Więcej się można nauczyć podróżując Podróżować, podróżować jest bosko”

Jacek Kaczmarski

Podróż do Argentyny i Chile – po drugiej stronie lustra

Buenos Aires

Czarni niewolnicy, włoscy imigranci, prostytutki, pijacy, marynarze i cyrkowcy. Typy spod ciemnej gwiazdy i uliczni artyści. Kolorowa śmietanka dzielnicy La Boca. Barwna jak ściany domów dzielnicy, które pokrywano resztkami farb po malowaniu statków nie zważając na powstający patchwork. Tu mocniej biło serce Diega Maradony, kiedy strzelał gole dla CA Boca Juniors.

Idą co kilka dni Plaza del Mayo i dalej Plaza del Congreso z biało niebieskimi flagami, trzymają transparenty. Czasem jest to cały tłum, czasem kilka osób. Czas w Buenos odliczają nam protesty, pierwszy, szósty, dwunasty…i croissanty z dulce de leche codziennie na śniadanie. W kraju wciąż balansującym na równi pochyłej, który bankrutował w swojej historii już 9 razy, a 40% społeczeństwa żyje poniżej granicy ubóstwa, poranki są najsłodsze na świecie i pachną mlecznie – krówkowo.

Buenos Aires – La Boca

Evita marzyła o uwielbieniu. Nie kochanka, ale całych tłumów. Przybyła do miasta w jednej sukience. Żyła od szansy do traumy, od traumy do szansy, aż poznała Juana Perona, została pierwszą damą i spełniły się jej marzenia o miłości. Argentyna pokochała ją uczuciem odwzajemnionym, żarliwym i dramatycznym. Zmarła mając 33 lata. Żegnały ją 3 miliony. Na jej grobie na Cementario de la Recoleta zawsze leżą świeże kwiaty.

Zmęczenie, jet lag, zbytnie przeświadczenie, że ludzie są dobrzy, tłum, ptasia kupa. Ktoś nas wyciera, ktoś inny podaje chusteczkę, ktoś jeszcze zabiera nasz plecak. I znika.

Tupungato

To był czerwony dom z zielonymi okiennicami i werandą. Była wiosna, drzewa kwitły i pszczoły latały. Za domem ciągnęły się szczyty Andów, ośnieżone jeszcze.

 – Rozgośćcie się. Nie wy pierwsi, nie ostatni. Rano patyki trzeba z pola pozbierać.

Tak, nie tylko my trafiliśmy tu, na finkę do Orlando, pod wulkanem Tupungato, ogołoceni w boskim Buenos ze wszystkiego co ważne – uśmiechów ludzi spotkanych na trasie i chwil ulotnych uchwyconych w kadrach zdjęć, i przydatne jak paszport czy skarpetki. Niech się noszą dobrze. Naszego poprzednika, Kanadyjczyka, ponoć zostawiono w samych gaciach. Cóż, nie trzeba było szlajać się samemu w nocy po mieście. Sam się prosił. W końcu jesteśmy w Argentynie, a nie na plaży w Koh Yao Yai. I my głupi byliśmy, ufając za bardzo.

Patagonia – w tle Andy

Czas na prowincji mija szybko. Choć, ona sama wygląda jakby czas się zatrzymał. Jeżdżą tu samochody tak zardzewiałe, że aż dziwne, że jeszcze jeżdżą. Gauchos pomykają na koniach. Sąsiad organizuje coś na kształt rodeo. Apetycznie pachnie asado. Przyjechał nawet cyrk. A my szybko stajemy się mistrzami w smażeniu empanad. W zbieraniu patyków też.

– Nie poszlibyście do naszej szkoły? Dzieciaki poćwiczyłyby angielski.

Szybko okazało się, że dzieciaki po angielsku mówią trzy słowa na krzyż, ich nauczycielka angielskiego nie wiele więcej. My też dopiero rozkręcaliśmy się z hiszpańskim. Z nauką lepienia polskich pierogów poszło nie lepiej. Powstały jakieś koszmarki, wytaplaliśmy się w mące, obraliśmy tonę ziemniaków (ruskie były w menu), ubawiliśmy się po pachy…ale na koniec kucharki i tak musiały ugotować szybkie spaghetti, żeby dzieciakom zapełnić brzuchy.

Drzewa przekwitły. Wyzbieraliśmy wszystkie patyki z pola. Dzieci zakończyły rok szkolny uroczystą paradą. Przez ulice miasteczka ciągnęły platformy, a na nich popis dziecięcej wyobraźni i wielcy jak domy bohaterowie bajek i filmów, efekt całorocznej pracy małych rąk. Pocztą przyszedł nasz nowy namiot. Czas i na nas.

Ziemia Ognista nie płonie

Jeżeli wszyscy ludzie nagle wyjechaliby na wakacje na Marsa, świat wyglądałby jak argentyńska Patagonia. Jedziesz przez wiele godzin i horyzont się nie kończy, i wszędzie wciąż ta sama pustka, jakbyśmy stali w miejscu, a jedziemy przecież. Znakiem zmiany miejsca są tylko mijane stada lam, czasem wzniesienie jakieś, z którego rozmiar przestrzeni jest jeszcze bardziej przygniatający. Wieczorem wiatr nie natrafiający na żadną barierę nie pozwala nam na rozłożenie namiotu. Tę noc spędzamy w toalecie przy jedynej w okolicy stacji benzynowej. Dobrze, że jest.

Rano łapiemy na stopa ciężarówkę prosto do celu. Manuel jeździ na ciężarówce z Teresą. Żeby nie zgłupieć samemu na tych pustkowiach. Teresa częstuje nas yerbą. Pochodzi z Paragwaju i jak też pijemy herbatę, po paragwajsku, z cytryną…i z cukrem. Mate krąży z rąk do rąk. Ćwiczymy nasz kaleki hiszpański. Skąd jedziesz, dokąd podążasz, ile masz lat, ile masz sióstr i braci?

– Ja mam 14 rodzeństwa. Ale to nic. Moja mama miała 23 braci i sióstr.

Tematy się szybko wyczerpują. Nadrabiamy uśmiechem. Mate krąży dalej. Zmienia się krajobraz. Ziemia Ognista nie płonie, choć rozpala wyobraźnię.

Ushuaia

Ushuaia. Jak wyobrażasz sobie miasto na końcu świata? Nie, białe niedźwiedzie nie chodzą tu ulicami. Choć rano z tropiku strząsaliśmy szron. W sumie, ludzie tu żyją zwyczajnie, chodzą do szkoły, pracują, umierają, nie mieszkają w igloo i nie żywią się tłuszczem fok. Tylko statki w porcie i przyprószone śniegiem szczyty przypominają, że to brama na najzimniejszy kontynent. I czasem ulicą przemknie jegomość, po którym widać, że z nie jednej zęzy wodę wylewał i na oceanach zęby zjadł.

Andreas zaprasza nas na frytki i sałatę na swoją łajbę. Piwo też się znajdzie. Nie odmawiamy. Nie może nam ofiarować podwózki na Antarktydę, kolacja musi wystarczyć.

W porcie klarują liny, naprawiają żagle, mieszają się języki żeglarzy. Jedna z łodzi ma dziurę w kadłubie po bliskim spotkaniu z humbakiem. Zbyt bliskim. Prędzej stąd do przygody, niż gdziekolwiek indziej. Jest tam, skąd przypływają fale. Tym razem nie dla nas.

Patagońskie olbrzymy

Gdy w 1520 roku Ferdynand Magellan przybył na południowe krańce Ameryki, spotkał olbrzymy tańczące na brzegu. Zadziwił się nimi tak bardzo, że zapragnął dwóch z nich zawieść do Europy. Niestety giganci nie przeżyli wyprawy. Aby zostawić ślad po swoim odkryciu Magellan nazwał odkryty ląd Patagonią czyli Krainą Wielkich Stóp. Wiele wskazuje na to, że zarówno on, jak i późniejsi odkrywcy natrafili na Indian Tehuelche, którzy podobnie jak i inni mieszkańcy zimniejszych terenów wyróżniali się solidną postawą. Prawdziwych gigantów jednak w Patagonii nie trzeba specjalnie odkrywać. Są na każdym kroku. Górskie szczyty chilijskiego parku narodowego Torres del Paine, majestatyczny Fitz Roy, Cerro Castillo, potężne lodowce i bezkresne przestrzenie. To miejsca, w których przyroda budzi głęboki szacunek i strach. I jest przytłaczająco piękna. Chyba dlatego, pomijając kwestię osobistych zmagań, ludzie wspinają się na szczyty. Żeby odkryć to, co w nas pierwotne, tę prastarą więź z naturą. Nie sposób tego poczuć nigdzie, gdzie człowiek zostawił swój ślad. Nie da się tego zrozumieć.

Perito Moreno

Oderwał się wielki jak dom z łoskotem wpadając w wodę. Kawał lodu. I stał się pływającą wyspą. Morze lodu jest różowawe, czasem wpada w fiolet, w pełnym słońcu oślepia bielą poprzetykaną błękitnymi łzami. Stojąc przed lodowcem Perito Moreno, słychać jak burczy mu w brzuchu, jak trzeszczy i gada. Niemal czuje się jak on żyje, przemieszcza się i wzrasta. Wiedzieliście, że Perito Moreno rośnie codziennie około 3 metry? Jest wyjątkiem wśród swych braci.

Rozbiliśmy się nad Lago Roca. Żeby mieć go na oku. Tylko my i On. Został na horyzoncie, mocząc swój długi jęzor w jeziorze. Rano też tam będzie, i za rok… i zróbmy wszystko, aby był tam do końca świata.

Villa O’Higgins – tu gdzie kończy się droga

Silne wiatry wiejące nad Andami i argentyńską pampą tworzą niezwykłe chmury nazywane soczewkowymi. Wyglądają jak statki UFO, które przymierzają się do wylądowania. Często obierają za swoją bazę szczyt Fitz Roy’a. Właśnie z powodu tych chmur miejscowość nazwano El Chalten, co w języku myśliwych Tehuelche oznacza dymiącą górę.

Mała, górska wioska stała się mekką trekkingowych maniaków. Drogi prowadzą na wiele ciekawych szlaków. Jeden z nich zmierza w kierunku Chile, a dokładnie do Villa O’Higgins, najdalej na południe wysuniętej wioski na słynnej trasie Carretera Austral. 60 km drogi przez serce Patagonii, krystaliczne jeziora, górskie i leśne ścieżki z widokiem na ośnieżone szczyty. Drogę przebywa się pieszo i promami. Można też częściowo rowerem, choć trzeba się nastawić na dźwiganie pod pachą dwukołowego rumaka na niektórych odcinkach. Dźwigać też trzeba namiot, wodę i jedzenie, bo po drodze nie ma supermarketów ani MC Donaldów, w zasadzie oprócz cudownej przyrody nie ma nic. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że promy nie kursują codziennie, a gdy wieje za mocno, co zdarza się często, nie kursują wcale. I tak z 2-3 dni trasy, może zrobić się dni 6 (jak to było w naszym przypadku) i więcej. Candelario Mancila, skąd ruszają promy, jest osadą nad Lago O’Higgins. Mieszka tu jedna rodzina, stacjonują pogranicznicy i koczują podróżnicy w oczekiwaniu na łódź. Jeżeli czekanie się przedłuża, u gospodarzy domu można kupić lub odpracować posiłek. Ale gdy oczekiwanie przedłuża się bardziej, jedzenia dla wszystkich nie wystarcza. Jeżeli planujecie wybrać się tą trasą do Chile pamiętajcie o wystarczających zapasach! Alternatywnie możecie z El Chalten dojechać do Villa O’Higgins autem, ale droga robi pętlę…ok 1000 km. i tracicie szansę na przygodę.

Lago O’Higgins

Villa O’Higgins – to koniec lub początek. Carretera Austral ma 1240 km. Ciągnie się przez obszar, który zamieszkuje jedynie ok. 100 tys. osób (z czego połowa to mieszkańcy miasta Coyhaique), pumy andyjskie i pstrągi. Nie można tu liczyć na luksusy, ale surowa, pierwotna przyroda jest dostępna za darmo, do tego w bonusie dostajecie jedno z najbardziej oszałamiających i inspirujących doświadczeń życia osłodzone polskimi czekoladkami…tak, tak, dostaniecie je w wiejskich sklepikach na krańcu świata.

Cerro Castillo

Po tej stronie Andów pada. Czasem bardzo często. Efektem jest lustrzany świat, który w przeciwieństwie do pustek argentyńskiej Patagonii, wybucha życiem. Przyroda uderza świeżością, zielonością, dzikością. Gdyby nie świadomość tego, gdzie jesteśmy i wszechobecny język hiszpański, moglibyśmy pomyśleć, że jedziemy przez bezdroża Alaski. W mijanych drewnianych domach z powodzeniem mogliby się zatrzymać poszukiwacze złota, a Jack London napisać niejedną powieść. Przez mokre szyby obserwujemy dwójkę cyklistów. To koledzy z Candelario Mancilla. Prawdziwi twardziele. Przejechanie Carratery Austral zajmuje około 3-4 tygodnie, kilka miesięcy potrzeba aby dotrzeć na drugi koniec Ameryki Południowej. Chłopaki wybrali tę drugą opcję.

Chile – Cerro Castillo

Przed samą Villa Cerro Castillo trafiamy na camping. Rozglądamy się za właścicielem. Teren wydaje się opuszczony. Wchodzimy do jednej z chat. To będzie nasz dzisiejszy hotel. Znajdujemy małą paczuszkę z ziarnami soczewicy. Będzie doskonała na kolację. Prawie jak w obiekcie all Inclusive. Rozpalamy w piecyku, starej żeliwnej „kozie”. Gotujemy herbatę. Po środku izby rozkładamy namiot. Pogoda nie rozpieszcza i w nocy może być dość zimno. Słyszymy rżenie konia. Na zewnątrz ktoś stoi. Pytamy o właściciela. Może przyjdzie jutro.

– Czy możemy zostać?

– Oczywiście. W szopie znajdziecie drewno.

Zostajemy trzy dni. Nie przestaje padać…

Wykorzystując okienko pogodowe wchodzimy na Cerro Castillo. Widoki są nagrodą, za trud wędrówki i kiepską pogodę. Na szczycie chce nas zdmuchnąć wprost w nieziemską przestrzeń, która rozpościera się dookoła nas.

Niedługo okazuje się, że wszelkie nasze kłopoty, przemoknięte buty i ciuchy to pestka. Z powodu ciągłych deszczy w wiosce na naszej trasie osuwa się zbocze wzgórza. Na szczęście nikt nie ginie, ale kilka domów zostaje zupełnie zniszczonych. Niestety droga również. Jedyna. Szybko okazuje się, że również droga morska z powodu silnego wiatru nie może stać się opcją ratunkową. Jedyne rozwiązanie czyli powrót tą sama trasą przez Argentynę, nie wchodzi dla nas w grę. Na szczęście trafia się dobry człowiek, który pokazuje nam alternatywę. Jest łódź. Niby zabiera tylko miejscowych. Wsiadamy. Jak gdyby nic. Czasem lepiej udawać, że nic się nie rozumie.

Feliz Navidad

Puk, puk.. drewnianym toporkiem El Trauco zaznacza swoją obecność. Jeżeli jesteś mężczyzną, nie odwracaj się i uciekaj. Wściekły El Trauco z zazdrości może Cię okaleczyć. Jeśli jesteś kobietą, nie daj się skusić jego uwodzicielską mocą. Rzuci się w słodki sen i wykorzysta. Tak mówią miejscowi. Jeżeli po 9 miesiącach rodzi się dziecko, a kobieta nie wie skąd się ono wzięło, to na pewno jest to sprawka El Trauco. Choć wyspa Chiloe pełna jest legend o dziwnych, zdeformowanych kreaturach i czarnoksiężnikach, o syrenach i statkach widmo, jej mieszkańcy stoją mocno na ziemi. To świetni budowniczowie i żeglarze. To oni zasiedlili chilijską Patagonię i to im zawdzięczamy drewniane budownictwo regionu z dachówką na ścianach zamiast na dachu..ot taka patagońska wariacja budowlana.

Wyspa Chiloe w Chile

Czy w Wigilię musi być sałatka warzywna i choinka przystrojona na szczycie gwiazdą? A gdyby tak wsiąść na konia i pogalopować przez kwietne łąki. Czy taka Wigilia będzie gorsza? Sprawdziliśmy. Była doskonała.

Czy w Sylwestra musi rozchodzić się dookoła huk wystrzałów, a szampan lać się strumieniami? Czy Las Vegas może spać w najgłośniejszą noc w roku? Może! Jeżeli jest to Las Vegas pod patagońskim Puerto Montt. O 12 w nocy – cicho, głucho, ciemno. Wchodzimy do jedynego sklepiku otwartego w tę noc. Choć specjalizuje się w napojach wyskokowych, dziś świeci pustkami. Pytamy, dlaczego tak jest? Słyszymy, że ponoć mieszkańcy za dużo pili i władze zabroniły hucznych imprez. Nie dociekamy ile w tym prawdy. Wracamy na kamping. Rozpalamy ognisko. Na kamieniu pieczemy dorodnego łososia. Niebo migoczące gwiazdami jest lepsze niż wszystkie fajerwerki świata. Zamiast petard wesoło strzelają szyszki w ogniu. Feliz Año Nuevo!

Magdalena

Magdalena

Jej dziecięce przyjaźnie z Indiana Jonesem i Robinsonem Crusoe zaowocowały w tzw. dorosłości syndromem niespokojnych nóg. Jest zdania, że najciekawsze w podróży jest to, co pomiędzy, i zwykle „prawie dociera” do turystycznych must see, gubiąc się gdzieś po drodze. Lubi zmiany w życiu i krajobrazu za oknem… a poza tym góry, las, rower, książki i słodycze.

!
Ta strona używa plików cookies.