Kubańczyk prawdę ci powie. Albo nie (część I)

Zainspiruj się i przeczytaj o podróży swoich marzeń na blogu

Kubańczyk prawdę ci powie. Albo nie (część I)

Taksówkarz to nie zawód, to stan umysłu – nie wyobrażacie sobie, jak prawdziwe okazują się te słowa na Kubie, gdzie znakomita większość kierowców porusza się amerykańskimi samochodami z lat 50., jakimś cudem wciąż utrzymywanymi przy życiu.

Złamana korbka do otwierania okna? Nie szkodzi. Szarpniesz z odpowiednią siłą i żadna duchota ci nie straszna. Niepokojące dźwięki dochodzące spod maski? A kogo to obchodzi! Chmura dymu ulatująca z rury wydechowej? Najważniejsze, że radio działa, że głośniki niezłe, a Gente de Zona nagrali kawałek z Iglesiasem.

Amerykański, rocznik ’48, ’56… W ten sposób powinno się rozpocząć każdą wypowiedź o kubańskich taksówkarzach (oczywiście w kontekście ich aut, a nie roku urodzenia). Przydałby się szczegółowy opis narzędzi ich pracy – oldschoolowych samochodów, które w Europie byłyby warte majątek, a tutaj, na Kubie, stanowią nieodłączny element krajobrazu.

Ten klimatyczny obrazek znają chyba wszyscy. Literatura i film wykorzystują go chętnie, a turyści odwiedzający karaibską królową wysp tym chętniej rozpowszechniają go w serwisach społecznościowych. Jeden istotny element umyka jednakże odbiorcy w ogromie kolorowych, podobnych do siebie migawek, na których widać zabytkowe, amerykańskie auta, chylące się ku upadkowi, kolonialne kamienice, stolik w dekadenckiej knajpie, a na nim szklankę rumu, wielkie cygaro i czarną jak smoła kubańską kawę… Mowa o człowieku.

Oczywistość? Jasne, kubańskie samochody ktoś musi prowadzić, co więcej – ten ktoś mówi i nierzadko ma wiele do powiedzenia. A co, jeśli Wam powiem, że najwięcej o Kubie dowiedziałam się nie z przewodników turystycznych, nie z książek naukowych, nie z kubańskiej telewizji, którą namiętnie oglądałam późnymi wieczorami w hotelowym pokoju, nie od przewodników oprowadzających mnie po Hawanie, a… od taksówkarzy właśnie?

Kuba

Enrique Iglesias przełamuje pierwsze lody

Zna pani tę piosenkę? To Gente de Zona z Enrique Iglesiasem. Kubański zespół! – wielka duma rozpiera taksówkarza, który przyjechał po mnie na lotnisko, jednak do tych uroczych przechwałek potrzebował impulsu. Nie od początku był tak skory do rozmowy. Musiałam go do niej zachęcić, co na Kubie najłatwiej zrobić za pośrednictwem muzyki właśnie i choćby podstawowej znajomości języka hiszpańskiego. Na szczęście śpiewać nie musiałam, tańczyć też nie – wystarczyło jedno krótkie zdanie: Bardzo lubię tę piosenkę. Grają ją teraz u nas w Polsce.

Jeden niewinny utwór muzyczny dostarczył mi kilku stron notatek już pierwszego wieczora spędzonego na Kubie! Nie ruszyłam się nawet z hotelu, bo do Hawany dotarłam po 23.00, pokonałam jedynie drogę z hali przylotów do taksówki i z taksówki do hotelowej recepcji, a mimo to, dzięki skomplementowaniu powszechnie znanej piosenki, dowiedziałam się o Kubie więcej, niż podczas kilkudziesięciu minut zwiedzania z przewodnikiem dowolnego muzeum. Rozmowa trwająca pół godziny była niczym trzysta stron przewodnika, chociaż na temat palm, plaż, cygar i rumu nie padło ani jedno słowo.

Podróż po moim notatniku

W żadną podróż nie ruszę się bez notatnika, najlepiej jeszcze z inspirującą, podróżniczą okładką, a takich cudeniek na rynku nie brakuje. I tym razem – w najważniejszą jak dotąd podróż mojego życia (w dodatku w pojedynkę!) zabrałam piękny notes i zapisywałam go skrzętnie każdego wieczora pobytu na Kubie, a także z doskoku podczas zwiedzania, gdy pojawiła się w mojej głowie niespodziewana refleksja, pomysł na artykuł czy po prostu mus zanotowania jakiegoś palącego spostrzeżenia.

Dzięki pilnym notatkom, które uskuteczniałam w najdziwniejszych miejscach i pozycjach, mogę wrócić pamięcią do wielu, najmniejszych nawet szczegółów, a mój notatnik stanowi prawdziwą skarbnicę wiedzy o Kubie takiej, jaką mają przed oczyma jej lokalni mieszkańcy, zwykli taksówkarze. Wielu z tych, których poznałam na wyspie, było wykształconych, wielu otworzyło się przede mną i opowiedziało historie swojego życia, byli też tacy, którzy najzwyczajniej w świecie oszukali mnie, aby zarobić kilka dolarów więcej – ot, kubańska rzeczywistość, typowy pejzaż Królowej Karaibów, kalejdoskop ludzkich charakterów.

Che Guevara rymuje się z Santa Clara

Jose, bo tak miał na imię taksówkarz, który zawiózł mnie z lotniska w Hawanie do hotelu, okazał się sympatycznym panem w podeszłym wieku, z którym rozmawiało mi się jak z wieloletnim znajomym, mimo ewidentnych różnic kulturowych czy ideologicznych. Kiedy już niezręczna cisza została przerwana moją uwagą o piosence Iglesiasa, Jose rozgadał się na dobre. Gdy z radio rozbrzmiała kolejna piosenka – tym razem o Che Guevarze, nie pierwsza i nie ostatnia podczas tej krótkiej przejażdżki, taksówkarz zaczął opowiadać mi o tym wyidealizowanym do granic możliwości bohaterze kubańskiej rewolucji i walki w imię zjednoczenia Ameryki Łacińskiej. Temat słynnego Argentyńczyka miał jeszcze kilkukrotnie wypłynąć w trakcie moich rozmów z lokalnymi mieszkańcami.

W Varadero, kubańskim kurorcie wypchanym po brzegi turystami, na kolacji w jednym z hoteli zorganizowanej dla pracowników biur podróży, usłyszałam historię, która stała się dla mnie kwintesencją legendy Che Guevary, bo takowa funkcjonuje na Kubie bez najmniejszych wątpliwości. Legenda ta urosła tutaj do granic absurdu, który prawdopodobnie dostrzec mogą tylko ludzie z zewnątrz. Kubańscy przedstawiciele hotelu opowiedzieli mi pewną sytuację, mającą rzekomo miejsce w czasie, gdy rewolucjoniści z Fidelem Castro i Che Guevarą na czele ukrywali się w lasach Sierra Maestra, skąd prowadzili działania partyzanckie przeciwko dyktaturze Fulgencio Batisty.

Otóż, według relacji dwóch pracowników hotelu, Ernesto Guevara nieraz wykazał się wtedy niezwykłą siłą charakteru i wstrzemięźliwością. Jak można się domyślać partyzanci cierpieli w górach Sierra Maestra niedostatek, brakowało im jedzenia i wody. Pewnego dnia jeden z rewolucjonistów odpowiedzialny za przygotowywanie pożywienia ugotował w wielkim garze zupę, w której znalazło się wszystko to, co było zdatne do przełknięcia – smak tego posiłku rzecz jasna nie mógł zachwycać. Che Guevara, jako lekarz i jeden z wiodących partyzantów, otrzymał w tym czasie od swych towarzyszy danie, które w obecnych warunkach było prawdziwym luksusem – arroz con pollo, czyli ryż z kurczakiem. Oczy Kubańczyków relacjonujących mi tę historię błyszczały w słabym świetle hotelowej restauracji, a ja z niedowierzaniem czekałam na dalszy ciąg opowieści.

Co zrobił Che Guevara, gdy jego towarzysze w tak wspaniały sposób wyróżnili go, przyrządzając mu luksusową wręcz potrawę? Ernesto, zarośnięty jak każdy z brodaczy, wziął swoją porcję parującego jeszcze kurczaka z ryżem i całą zawartość talerza wrzucił do wspólnego kotła, w którym gotowała się cieniutka jak barszcz, niespecjalnie pożywna zupa przeznaczona dla reszty partyzantów. Nie chciał stawiać się ponad innych rewolucjonistów walczących za sprawę narodu kubańskiego, nawet kosztem własnej wygody i uczucia sytości, uważał się za równego im – tak spuentowali tę legendę Kubańczycy, z którymi rozmawiałam. Mówili z takim przekonaniem, że otwarte zwątpienie w wiarygodność tego epizodu byłoby głęboko nie na miejscu. Nie widzieli absurdu w tej historii, nie czuli idealizacji, jakiej poddano sylwetkę Argentyńczyka. Ja z perspektywy czasu spojrzałam na historie o Guevarze jak na legendy, które w bliższym nam kręgu kulturowym narosły wokół Aleksandra Macedońskiego. Szkoda tylko, że o ile sytuacje z biografii, żyjącego jeszcze przed naszą erą, wodza niełatwo zbadać i udowodnić, o tyle o życiu Guevary, jednego z najbardziej kontrowersyjnych rewolucjonistów XX wieku, powiedzieć można o wiele więcej. Niestety, nie na Kubie.

Wróćmy jednak do taksówkarza, który odśpiewał mi pochwalną pieśń rewolucyjną ku czci Che Guevary. Vienes quemando la brisa, con soles de primavera, para plantar la bandera, con la luz de tu sonrisa – w taksówce rozbrzmiały słowa jednego z najpopularniejszych utworów poświęconych kubańskiej rewolucji, Hasta siempre, w którym istotnym elementem jest miasto Santa Clara, gdzie stoczono jedną z kluczowych bitew w trakcie la revolucion cubana. Czyż to nie ironia, że Santa Clara rymuje się z Che Guevara?! Toż to gotowy materiał do propagandowych pieśni!

O Fidelu nie padło ani jednego słowo. Było to zresztą znamienne dla wszystkich moich rozmów z Kubańczykami. O Che Guevarze mówili nawet niepytani, a Fidel w ich monologach jakby nie istniał. Czy tak objawia się strach, czy może przyzwyczajenie do milczenia na pewne tematy, aby nie powiedzieć za dużo w nieodpowiednim towarzystwie? Na jedno wychodzi, a jednak – głęboko zastanawia i krępuje rozmówcę, który wciąż stara się wyczuć, gdzie jest granica tego, o co można zapytać, nie pozbawiając Kubańczyków minimalnego komfortu podczas rozmowy.

Za krótkie spodnie i markowe dresy 

Pierwszy z poznanych na Kubie taksówkarzy zaskoczył mnie jeszcze kilkoma historyjkami i wskazówkami odnośnie podróżowania po wyspie. Dowiedziałam się, że dziewczyna tan bonita como tu (w tym momencie nastąpiła zmiana koloru mojej twarzy na malinowy) nie może czuć się bezpiecznie na Kubie, której mieszkańcy to prawdziwi wielbiciele płci pięknej, ale ta cecha dotyczy chyba wszystkich Latynosów. Bardziej zaskakująca była prośba, którą usłyszałam chwilę później.

Jose poproKubasił mnie, abym zostawiła na Kubie swoje ubrania, o ile wzięłam ze sobą rzeczy, na którym specjalnie mi nie zależy i mogłabym pozbyć się ich bez żalu. Wytłumaczył mi, że na wyspie panuje deficyt wszystkiego, również ubrań, opowiadał o dzieciach czy nastolatkach, które chodzą w przykrótkich spodniach, ponieważ szybko wyrastają ze zdobywanego z trudem ubioru. Do nowych, często markowych ubrań mają dostęp Kubańczycy, których krewni dobrze radzą sobie zagranicą, a dokładniej – w USA, zwłaszcza w Miami, gdzie liczba mieszkańców kubańskiego pochodzenia rośnie z roku na rok. Ostatecznie nie zostawiłam nikomu swoich ubrań, ale już tabletki przeciwbólowe, lekarstwa pierwszej potrzeby czy kosmetyki – owszem.

Miłość jest ślepa

Zwieńczeniem mojej kilkudziesięciominutowej pogawędki z podstarzałym taksówkarzem, absolutnie uroczym Jose o wyraźnie smutnych oczach, była uwaga dotycząca starych samochodów. Wyglądając przez okno taksówki zachwycałam się nadjeżdżającymi z naprzeciwka oldtimerami, ale moje pochwały nie przypadły do gustu kierowcy. Faktem jest, że taksówka, którą Jose odwoził mnie do hotelu, była nowa, nie pamiętam, jakiej marki, ale na pewno wyprodukowana po 2000 roku (co wynikało tylko z tego, że samochód należał najpewniej do agencji turystycznej, nie do Kubańczyka). Jakież było jego oburzenie moim zachwytem i komplementem dotyczącym uroku, jakiego nadają hawańskim ulicom oldschoolowe taksówki!

To przecież turystyczne wymysły, jakoby po Kubie jeździć miały tylko stare, rozpadające się samochody! Wyprowadziłam Jose z równowagi tak niewinnym komentarzem, a w zamian wysłuchać musiałam długiego kazania, z którego wynikało jasno, że na wyspie znajduje się wiele nowych aut – tutaj nastąpiła tyrada wymienianych niemalże na bezdechu zagranicznych marek samochodowych (statystyki mówią jednak co innego – Kubańczycy od pewnego czasu mogą w miarę swobodnie kupować samochody, ale po prostu ich na to nie stać).

Cóż mogłam dodać? Szczere oburzenie Kubańczyka i mowa w obronie zranionej kubańskiej dumy przypieczętowała refleksję, która miała towarzyszyć mi aż do końca mojej podróży po Kubie. Kubańczycy kochają swój kraj ślepo i bezkrytycznie – tego nauczyła ich rewolucja wraz z jej propagandą i mitem Che Guevary. Pojawia się pytanie, czy miłość ta jest szczera, czy stanowi jedynie wynik oszukiwania siebie i tworzenia sztucznego obrazka na potrzeby zagranicznych turystów? Czy w głębi duszy Kubańczycy naprawdę wierzą w to, że na Kubie… nie ma komarów? Ale o tym – w drugiej części mojego reportażu!

CDN

Niebawem druga część reportażu – zapraszam w kolejną podróż po monologach kubańskich taksówkarzy, podczas której okaże się, że na Kubie nie ma komarów, Kubańczycy właściwie nie chorują, do tego wszyscy są wykształceni, a ponadto – naprawdę szczęśliwi, na pewno bardziej niż ci, którzy postanowili opuścić wyspę i zamieszkać w Stanach.

PS Aby wczuć się w klimat przejażdżki rozklekotaną, kubańska taksówką, polecam następujący soundtrack do reportażu: Hasta siempre, Buena Vista Social Club. To właśnie tę piosenkę nucił taksówkarz, który przyjechał po mnie na lotnisko w Hawanie. Posłuchajcie, a jeśli nie znacie hiszpańskiego – koniecznie przeczytajcie tłumaczenie!

Paula

Paula

Copywriter i redaktor, w Planet Escape pisze i zachęca do podróżowania z książką. Bez pamięci zakochana w Kubie i Hiszpanii, literaturze współczesnej oraz języku, zwłaszcza polskim i hiszpańskim. Fan Liverpoolu, wielbicielka zdrowego trybu życia i amerykańskich seriali oraz szczęśliwa posiadaczka niesfornego kundelka o imieniu Diego.

!
Ta strona używa plików cookies.