Zainspiruj się i przeczytaj o podróży swoich marzeń na blogu
Reportaż z podróży do Chin
W Chinach na każdym kroku słyszymy wyliczanki: 14 dynastii (choć zależy jak liczyć), 4 stolice starożytnego świata (Xi’An, Rzym, Ateny i Kair), 6 starożytnych stolic Chin, 4 wielkie wynalazki dynastii Tang (papier, proch, prasa drukarska i kompas)… Chińczycy lubią wyliczanki, a z każdej wynika, że są najlepsi. Czy Chiny mogą być najlepszym miejscem na wakacje? Aktywni będą zadowoleni, dociekliwi znajdą więcej pytań niż odpowiedzi, a poszukiwacze kulinarnych wrażeń poznają nowe smaki. Chińczycy do tej wyliczanki dopisaliby swoje powody do dumy: wielkie show taneczne, szybkie i przystępne koleje i dynamiczne miasta. Chińczycy wyliczają inne zalety niż turyści z Zachodu, a my podczas wycieczki do Chin do obu tych punktów widzenia dodaliśmy nasz własny.
Podczas wycieczki do Chin dowiesz się, dlaczego smok jest symbolem szczęścia i dobroci, a feniks – cnoty i wdzięku!
Chiny zaskakują na każdym kroku, bo wciąż mało o nich wiemy. Zachodni badacze nie mieli możliwości przeprowadzenia systematycznych badań, Chiny mają własnych naukowców. Dostępu do wiedzy broni cenzura. Na półce z książkami napisane w XIII wieku dzieło Marco Polo stoi obok nielegalnego, pirackiego przedruku przewodnika Lonely Planet. Wrażenia Europejczyka o Chinach sprzed 8 wieków można czytać legalnie, a współczesnych – nie. W wielu krajach na okładce sagi rodzinnej „Dzikie łabędzie. Trzy córki Chin” jest informacja, że ponad miliard ludzi nie przeczyta tej książki, gdyż w Chinach nie ma zgody na jej publikację. Większość Chińczyków nie wie o tym i nie zaprząta sobie tym głowy. My też nawet nie wiemy, ile jeszcze jest w Chinach do odkrycia. Dzięki temu podróżnicy znajdą tam cuda, których się nie spodziewają.
Oczekiwania kontra rzeczywistość
Nastawiłam się na tłum, chaos i zgiełk, a trafiłam do wioski, gdzie po burzy wysiadł prąd i wieczorem po horyzont widać było rosę lśniącą na polach ryżowych na stokach gór. Wybierałam się na trekking w jednym z rezerwatów w Syczuanie, gdzie żyją pandy czerwone, a pociąg do tego regionu odległość porównywalną z dystansem Kraków-Amsterdam pokonał szybciej, niż trasę Kraków-Gdańsk. Myślałam, że to musi być przytłaczające: przestrzeń i ogrom, tłum i potęga. Zobaczyłam głównie rozmaitość i przełamanie każdego oczekiwania, każda kolejna obserwacja przeczyła poprzedniej. Dzięki ogromnemu zróżnicowaniu podróż do Chin można spędzić aktywnie, poznając kulturę, delektując się kuchnią, albo łącząc wszystkie te sposoby. Szybkie połączenia kolejowe zostały otwarte dosłownie kilka miesięcy temu i masowi turyści jeszcze ich nie odkryli, więc poruszanie się po ogromnych Chinach jest tak łatwe, jak podróż pociągiem po Europie. Nadal jest wiele miejsc, gdzie mieszkańcy rzadko spotykają turystów o zachodnich rysach, więc jesteśmy traktowani z zaciekawieniem, szacunkiem, ostrożnością, które szybko zamieniają się w serdeczność. Małą społeczność obserwuje przybysza i odwzajemnia jego zachowanie, nawet jeśli nie ma mowy o rozmowie, bo nikt we wsi nie rozumie działania translatora w telefonie.
Przyroda w Chinach
Wprawdzie stosunkowo niewiele chińskich zabytków zachowało się do naszych czasów, za to gdzieniegdzie przetrwała dzika natura. Widzimy te same góry, które inspirowały twórców 3000 tysiące lat temu. W chińskiej kulturze wzorce i kanony piękna nie zmieniały się przez wieki: jeden sposób malowania gałązek brzoskwini, uznany za doskonały, był powielany przez stulecia. Większość obrazów została zniszczona, za to nadal mamy góry.
Szczytem, który dziś nazwalibyśmy fotogenicznym, jest góra Tabai. Najwyższy szczyt we wschodnich Chinach oddziela symbolicznie północ i południe kraju. Wąski przesmyk między skalnymi ścianami już w starożytności nazwano Paszczą Tygrysa. Tu pewnie od zawsze zbójcy czyhali na karawany kupców. Dziś nie ma tu szlaków pieszych innych niż dawne drogi handlowe, turyści mają kolejkę linową. To nie miejsce nie na trekking, można tu szukać ustronia. Nie ma ludzi i nie ma też zwierząt, a może ich nie widać? Panda wielka byłby niewidoczna w tej scenerii, tu jej futro byłoby maskujące.
Panda wielka: chichot ewolucji
Pandy mają przewód pokarmowy przystosowany głównie do jedzenia bambusa, który dostarcza im na tyle mało energii, że pandy nie poruszają się bez potrzeby. Nagle zasypiają w najmniej spodziewanych miejscach, w dziwacznych pozycjach, jakby zemdlały. Powolna, 120-kilowa panda może wdrapać się wysoko na cienkie drzewo, służy jej do tego wyrostek przypominający szósty palec i długie pazury. Mogą zrobić krzywdę, także sobie nawzajem. Mają silny instynkt terytorialny więc wypuszczone w rezerwacie łagodne misie walczą między sobą. W Chinach nie ma aż takich wielkich obszarów objętych ochroną, żeby pandy zwiększały swoją dziką populację naturalnie. Tak naprawdę już wytrzebiliśmy pandy: wypuszczone na wolność będą walczyć o miejsce, aż zostanie ich za mało, by gatunek przetrwał. Na szczęście panda ma status symbolu, rząd chiński rozdaje żywe maskotki jak dawniej symboliczne podarki świadczące o hojności i dobrych stosunkach.
Pandy są popularne i są pocieszne, słodziutkie. W Chengdu, w centrum badań nad pandą wielką, turyści reagują entuzjastycznie. A nowo-narodzone pandy przypominają szczurki, są prawie łyse i mają kilkanaście centymetrów. Potem ich futerko staje się różowe, jakby sam brykający niedźwiadek był nie dość rozczulający. Internetowe opowieści o przytulaniu pandy na pełen etat jako najlepszej pracy na świecie nagle brzmią prawdopodobnie. Pandy rzeczywiście przytulają się, iskają, może nawet łaskoczą, i szukają nawzajem swojego towarzystwa. Na wybiegach wiszą opisy każdego zwierzęcia: odbity z rąk kłusowników wciąż jest płochliwy, inna lubi jeść i zawsze z utęsknieniem wypatruje opiekuna z posiłkiem i na jego widok przybiega w podskokach. Opiekunowie chyba dobrze bawią się w swojej pracy nie tylko gdy przytulają pandy, lecz również gdy piszą takie opisy. Edukacja jest prowadzona nienachalnie, dla chętnych: co pół godziny jest wykład o pandach, raz po chińsku raz po angielsku, i co godzinę zbiera się tłum, a turyści rzeczywiście słuchają i zadają pytania.
Tarasy ryżowe Smoczego Grzbietu – malownicze Longji
Ochroną objęto nie tylko rezerwaty dzikiej przyrody, niektóre parki narodowe chronią krajobraz pól uprawnych, na przykład historycznych tarasów ryżowych. Pierwsze pola wytyczono w XIII wieku, z czasem pokryły okoliczne wzgórza. Ciągnące się po horyzont pasma gór z równymi, płaskimi polami tworzą jeden z najbardziej zdumiewających widoków w całych Chinach o magicznej nazwie Tarasy Ryżowe Smoczego Grzbietu. Na polach ryżowych można poznać kulturę rozumianą jako sposób życia.
Na tarasach ryżowych poziomice są niepotrzebne, na zdjęciu satelitarnym granice pól wystarczyłyby jako wyznaczniki różnicy wysokości. Podobno sygnał jest zakłócany i nad Chinami nie wolno robić zdjęć satelitarnych. Aplikacje z mapami szaleją i są mało dokładne, a podany czas przejścia nie uwzględnia rzeźby terenu. To tak, jakby czas wejścia na Turbacz podawać na podstawie trasy mierzonej na płasko. Ścieżki są wyłożone płaskimi kamieniami, rolnicy sobie ułatwiali sobie pracę. Często zamieniają się w schodki, a we mgle dodatkowo w ślizgawkę. Szlaki dla turystów są ciut szersze niż te dla rolników. Rolnicy chodzą ścieżkami od stuleci, turyści od kilku czy kilkunastu lat. W wiosce ścieżka znika, prowadzi na podwórko, do sąsiada, meandry odkrywamy sami. W każdej wiosce regionu mieszka inna mniejszość. Spotykamy ludzi, którzy nie mówią ani po angielsku, ani po chińsku. Pensjonat prowadzi rodzina. Gdy zrobiło się zimno zapraszają nas do swojego stolika, szczególnego mebla z tradycyjnym ogrzewaniem. W wiosce wypracowane przed wiekami rozwiązanie na nagłą zmianę pogodę. Nie potrzebujemy języka, by się porozumieć. Mieszkańcy kiedyś uprawiali ryż, teraz często pracują przy budowie hotelu albo punktu widokowego. Możliwe, że za kilka lat turystom będzie tu jeszcze łatwiej, a co wtedy z mniejszościami etnicznymi?
Pierwsza stolica – Xi’An
W III wieku przed naszą erą pierwszy władca zjednoczył Chiny, przyjął tytuł cesarza, zostawił po sobie wielki mur chiński, terakotową armię i pokój. Xi’An było pierwszą stolicą zjednoczonych Chin i jak przystało na miasto o takim znaczeniu, było wielokrotnie zdobywane i burzone. Mury obronne w szczytowym momencie miały 37 km w obwodzie. Obecne, zachowane, mają 13 km. W średniowieczu nie znano sposobu, by je sforsować, więc atakowano głównie bramy. Wieża Bębna i Wieża Dzwonu służyły do i odmierzania pór dnia i informowania, czy czas spać, czy pracować. Trudno nie skojarzyć tego z Krakowem z XIV wieku. Jestem w miejscu, gdzie dawne rozwiązania z mojego miasta stosowano 17 stuleci wcześniej.
Terakotowa Armia – jedna z największych atrakcji Chin
Są atrakcje wobec których określenia „jedyne na świecie, unikatowe” nie są przesadą. Gdy kilku żołnierzy z Terakotowej Armii prezentowano w Londynie, bilety do muzeum były wyprzedane na pniu, co zazwyczaj nie zdarza się na wystawach dawnej rzeźby. Podobno są tylko dwa hasła, które potrafią do brytyjskich muzeów ściągnąć takie tłumy: terakotowa armia i Titanic.
Terakotowa armia zachwyca skalą, dawnością i rozmachem: patrzymy i wciąż nie wiemy, jak to możliwe, że tak dawno, taki wysiłek, taka organizacja? Współcześnie to wyzwanie dla konserwatorów i muzealników, nie wiadomo, jak takie dzieło pokazać, wyeksponować i zachować. Przewodnik pokazuje nieodkryte miejsce i mówi, że tam też są żołnierze. Kręcimy nosem z niedowierzaniem, ale on mówi że był tu w latach 70., gdy tylko kompleks otwarto dla zwiedzających, i widział na własne oczy. Rzeźby zasypano z powrotem, zastanawiając się, jak je odnowić? Dziś pokiereszowane kawałki terakoty skanuje się w programie 3D który wskazuje, jak podzielić wymieszane puzzle i jak poskładać żołnierzy. To niewyobrażalne, że komora grobowa cesarza jest wiele kilometrów stąd. Legendy mówią, że wokół trumny miała płynąć fosa z rtęci, a dodatkowym zabezpieczeniem były samostrzelne kusze, oprócz 8000 terakotowych żołnierzy wyposażonych w ostrą broń. Brzmi to jak baśń, ale w glebie odkryto podwyższone stężenie rtęci i szczątki kusz. Żołnierzy zasypano bez dostępu tlenu, więc po odkopaniu broń nadal była ostra. Niektórzy pytają przewodnika, po co zmarłemu taka armia? Grupa dyskutuje, przewodnik mówi o życiu po śmierci, a ja myślę o propagandzie. Jeśli 700 000 ludzi pracuje nad Twoim grobowcem, wszyscy o Tobie wiedzą, każdy słyszał, Twoja sława rośnie, a Twoi poddani mają zajęcie. Żołnierze są zindywidualizowani, mimo że produkowano ich seryjnie: były osobne fabryki rąk, nóg, korpusów. Tylko każdą twarz wykańczano osobno, na powielanych schematach. Łucznicy klęczą i widać wzorki na podeszwach ich butów. Jesteśmy zachwyceni, wszyscy, choć zachodni turyści bardziej to okazują.
Spektakl niczym otwarcie Igrzysk w Pekinie
W każdym mieście odbywa się przedstawienie z choreografią osoby pracującej przy olimpiadzie w Pekinie. Ten chwyt reklamowy może być prawdziwy. Oprawa taneczna tamtych igrzysk obejmowała tysiące ludzi, perfekcyjną synchronizację, wspaniały balet i feerię barw oraz była szeroko komentowana na całym świecie. Tym Chińczycy chcą się pochwalić, w tym też są najlepsi. Mają środki, fabryki wszelkich kostiumów i materiałów, rzesze tancerzy, tradycje opery pekińskiej. W Europie o takich spektaklach mówi się: wysokobudżetowe. W Xi’An show na świeżym powietrzu pod tytułem ”Everlasting regret” opierał się na poemacie, który z kolei bazował na historycznych wydarzeniach, lecz trwał właściwie bez słów, liczyły się tylko kolory i taniec. Scenę zamykało skrzydło letniego pałacu, a za nim wznosił się stok góry. W pewnym momencie na stoku zapalono dekoracyjny księżyc, a po chwili całą górę rozświetliły lampy w roli gwiazd, a kilkaset osób w publiczności westchnęło z zachwytem. Po choreografii w wodzie zastanawiałam się, czy ogień też będzie prawdziwy? Był. Na taniec w wodzie, ognie i fajerwerki wszyscy reagowali równie żywiołowo. Westchnień i okrzyków nie da się wyreżyserować, a nawet one były perfekcyjnie zsynchronizowane. Układy z wykorzystaniem skrzydeł z piór, masek, liści i wachlarzy były równie dalekie od baletu klasycznego jak współczesnego, choć korzystające z obu tych źródeł. Spódnica tancerki zamieniła się w promienie tęczy, a światło było elementem scenografii, choreografii i tancerzem. Błyskały kostiumy, lśniły dekoracje i każdy element precyzyjnie wpływał na inne. W tym ogromnym przedsięwzięciu było tylko kilkoro solistów. Naraz w trzech różnych częściach sceny, czyli właściwie skrzydłach pałacu, tańczyły trzy tak samo ubrane pary cesarza z konkubiną. Żaden tancerz nie mógłby osiągnąć statusu gwiazdy albo primabaleriny. Jakby nikt nie miał być wyróżniony. Siła skali była ogromna, tancerzy było ponad stu, publiczności kilkakrotnie więcej, a na koniec pani z obsługi pokazywała, jak bić brawo.
Zabytki z plastiku – Shangri-La
Zwiedzanie z chińskimi turystami to doświadczenie samo w sobie. Chińczycy jeżdżą na wycieczki zorganizowane zazwyczaj z pracy i jedynie po swojej prowincji. Shangri-La to Pan Tadeusz, Hobbiton i wieś potiomkinowska w jednym: wybudowano scenografię do poematu z IV wieku. Taoistyczny poeta opisał utopię. Płynęliśmy przez wioskę z sadem brzoskwiniowym obsypanym sztucznymi kwiatami, statyści uderzali motykami w ziemię, a inni tańczyli. Chinka obok mnie przeżegnała się, gdy łódka wpływała do jaskini. Może potrzebowała religijnego gestu żeby dać ujście emocjom, a tylko taki znała. Żeby to przeżyć na trzeźwo, trzeba wpasować się w konwencję, więc bawiłam się doskonale tańcząc w kręgu z Chinkami do chińskiej piosenki, przyjmując poczęstunek i rywalizując o kolorową kulkę. To supermarket dla turystów, Disneyland. Chińczycy nie mają innych zabytków, ostatnie zostały zmiecione w czasie „rewolucji kulturalnej”. Dziś jakąś potrzebę kultury, przeżycia, zaspokajają w ShangRi-La. Innych zabytków w prowincjach nie ma, więc chińskim turystom pokazuje się punkty widokowe, a turyści zachodni szukają doświadczeń i przygód.
Wieś rybacka i muzeum wizyty Billa Clintona
W 1998 roku Bill Clinton odwiedził dom rybaka w Yucun, w wiosce rybackiej z czasów dynastii Ming. Od tamtej pory rybak ma w domu świątynię wizyty Billa Clintona. Najłatwiej dostać się do niej rzeką, my szliśmy przez góry, ścieżką jak dla owiec i w ciągu kilku godzin spotkaliśmy tylko jedną kobietę z koromysłem i obelisk Unesco wbity w krzakach. W sadach pomarańczy ktoś puścił z przenośnego radia muzykę bez słów na cały regulator, żeby objęła zasięgiem każdą z kilku osób pracujących na sporym obszarze idyllicznych gór. Przed wsią zagadnął nas człowiek. Nie wiadomo, skąd się tam wziął: nie pracował w sadzie, nie odpoczywał. Zrozumieliśmy tylko nazwę miejscowości, kiwnęliśmy głowami i szliśmy za nim. Śmialiśmy się, że lepiej iść z nim zamiast pozwolić mu, żeby pobiegł do wsi i ogłosił przybycie turystów. Wtedy zadzwonił jego telefon. Naprawdę zapomniałam o telefonach i pomyślałam, że oni nawołują się jak dawniej. On kluczył i zaprowadził nas do zachodniej, porządnej łazienki, a potem do swojego domu zamienionego na muzeum, z wyblakłymi zdjęciami, pamiątkami do kupienia i laminowanymi kartkami z angielskimi napisami. Przygotował stragan z drobiazgami dla turystów w kącie izby, w której spał. W okolicy w izbie pamięci wisiał portret lekarza, który odwiedził wieś w 1921. Gdy wychodziliśmy, na drzwiach domu rybaka wisiała kłódka. On wybiegł na tę drogę żeby nas spotkać i tu przyprowadzić, ktoś go uprzedził, że idziemy. Sami nie trafilibyśmy w ten zakamarek. Jest zwykłym rybakiem: ma tratwę z plastikowych rur z silnikiem, którą łowi ryby i czasem wozi turystów. Ma też swoją legendę: kiedyś jego dom odwiedził Bill Clinton.
Czy o tym rybaku z Yucun ktoś z władz jeszcze pamięta? Na pewno nie, bo Chiny wybiegają w przyszłość nie tylko myślami.
Postęp w Chinach
Czasem wydaje się, że w Chinach średniowiecze trwa nadal, że tu dla wielu ludzi nic się nie zmieniło od pokoleń, zdobycze cywilizacji ich ominęły. Na ulicy na składanym krzesełku starszy człowiek wróży z ręki. Wyglądem nie różni się od zwykłego przechodnia, lecz kilka osób czeka do niego w kolejce. W aptece są dwa zachodnie lekarstwa i całe mnóstwo maści z substancjami aktywnymi z owadów, gadów i roślin. Wśród tarasów ryżowych w drewnianych domach bez gwoździ, oznaczonych jako najstarsze we wsi i udostępnione do zwiedzania mieszkają całe wielopokoleniowe rodziny. Postęp wygląda tak, że na koromyśle zamiast cebrzyków kołyszą się plastikowe wiadra. Gdy myślę o współczesności chińskiej prowincji jadąc pociągiem, na ekranie wyświetla się informacja, że właśnie poruszamy się z prędkością 305 km/h. Z gotówki Chińczycy od razu przeszli do płatności telefonem. Kod QR do płatności ma każdy taksówkarz i każdy straganiarz, bez tego musiałby zamknąć biznesik, bo wypadłby z obiegu. Xi’An dwa lata temu temu liczyło 9 milionów mieszkańców, w tym roku przekroczyło 12 milionów. Całe osiedla wielkości Krakowa są budowane naraz, jednocześnie, w tym samym czasie. Na jednym dworcu kolejowym jest 15 miejsc oznaczonych jako punkty spotkań. Gdyby było mniej, jeszcze trudniej byłoby się znaleźć. Z wąskiej ścieżki między tarasami ryżowymi można przeskoczyć w godzinę na równą, betonową autostradę. Teraz jest dobry moment na wycieczkę do Chin: już przygotowano wiele udogodnień, a poza miastami jeszcze nie ma wielu turystów.
Chengdu na Jedwabnym Szlaku
Chengdu to pierwsze miasto w Chinach na Jedwabnym Szlaku, patrząc od Europy. Ma historię pewnie starszą niż pismo, a na pewno starszą niż jedwab. Historię starą jak szlak, jak podróże, jak niemożność usiedzenia w miejscu. Moja lista zachwytów w Chengdu jest długa, obejmuje ambicje, rozmach, ślady przeszłości, kuchnię syczuańską, odrębność, urbanistykę bazująca na dawnym pałacu, międzynarodowy hotel tuż obok lokalnego targu, przestrzeń, łatwą komunikację publiczną, pandy i rezerwaty w zasięgu weekendu.
Miejski park w Chengdu, People’s park, rzeczywiście służy społeczności, niezależnie od politycznej konotacji nazwy. Pierwszy park w Chengdu został założony w 1911 roku na wzór parków angielskich/amerykańskich, z jeziorem, pawilonami i różnymi sekcjami ozdobnymi. Wstęp wolny był ewenementem w skali Chin, tu nie było tradycji zieleni miejskiej ani udostępniania zwykłym ludziom pięknych, zadbanych terenów rekreacyjnych. Cesarz miał pałace wielkości miast, a ludzie najwyżej domy. W 1913 roku w parku postawiono obelisk upamiętniający obrońców kolei syczuańskiej. W czasie II wojny światowej Japończycy zbombardowali to niewinne, cywilne miejsce. Park odbudowano dodając pomnik tych ofiar i zmieniając nazwę na People’s park, park ludowy. Nie widzieliśmy żadnej zachodniej twarzy. W każdym zakątku park rozbrzmiewa inaczej. Plastikowe stołki otaczają zaimprowizowaną scenę. Publiczność będzie słuchać występu starszego mężczyzny w białym mundurze amerykańskiego admirała, kobiet w kolorowych, balowych sukniach i innych, w strojach ludowych. Orkiestra rozstrojonych instrumentów robi, co może. Za zakrętem i za drzewami dwie kobiety w innych strojach ludowych ćwiczą układ taneczny. Spontanicznie dołączyło do nich kilkanaście osób i kilkudziesięciu gapiów. Na następnym skwerku starsze panie ćwiczą aerobik do zachodniej muzyki, a za kilkoma pawilonami liczne pary tańczą rumbę do chińskiej piosenki. Czytałam o tych potańcówkach w opowiadaniach współczesnej chińskiej pisarki, teraz jestem w samym środku tego świata. Nad jedną ławką stoi tłum mężczyzn. Przepuszczają mnie, aż zobaczę rozłożoną planszę do madżonga. Komentują, dogadują, sugerują ruchy i zapominają, że na nich patrzę. Kobiety siedzą trochę dalej, grają w brydża. Widziałam tu więcej gier karcianych niż dotąd przez całe życie. Sezam otworzył się: myślałam, że znam wiele gier w karty dla kilku osób – oni w tym parku znają więcej. Dookoła tych starszych kobiet ogłoszenia powiewają porozwieszane jak pranie. Śmiejemy się, że to gumtree i tłumaczymy jedno z nich. Uśmiech spływa nam z warg, gdy tłumaczymy treść. To ogłoszenia matrymonialne, suche i konkretne do bólu: wzrost, rok urodzenia, dobre zdrowie, stabilna praca, oboje rodzice na emeryturze, pozna partnera o porównywalnej sytuacji życiowej do długoterminowej relacji, a pod spodem numer telefonu do rodziców. Jedno ogłoszenie chłopaka zawiera informację – przysłowie, że potencjalna partnerka nie może być “brzydka jak koń lub jak owca” i numer telefonu do matki, do potencjalnej teściowej, która pewnie siedzi gdzieś tu, w tym parku. Ludzie z roczników 70. i 80. XX wieku szukają partnerów przez papierowe ogłoszenia. Nowocześniejsze metody się nie sprawdziły, tu nie ma tindera, a samotność w każdym ustroju uwiera tak samo, więc mieszkańcy Chengdu idą do swojego parku.
W muzeum miejskim wystawa o dziejach miasta kończy się na roku 1949, kiedy ogłoszono republikę i zaczęła się nowa era. Po angielsku przygotowano tylko kilka tabliczek dla ogólnej orientacji. Zwiedzam muzeum bez słów i bez wiedzy, to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Teatr cieni zajmuje dwa piętra. Ażurowe wycinanki z papieru rozpięte na konstrukcji z metalu i drewna wzbudzają zachwyt ulotnością. Podziwiam maestrię i nadal nie umiem wyobrazić sobie przedstawienia, bo pokazano tylko kukiełki i dekoracje, a instrumenty zamknięte w gablotkach nie grają. Muzeum jest przystępne, za darmo, bez biletów – płacimy zdjęciem twarzy, danymi biometrycznymi.
Chiny pod kontrolą
Turystom może przeszkadzać ciągła obserwacja. W Chinach kamery są wszędzie, policja gdzieniegdzie. Skanowanie paszportów to standard, zwłaszcza jeśli chcemy wejść na Plac Tian’Anmen. Dla zachodnich turystów nawet powszechna, niezbędna aplikacja Wechat ma niepełną wersję. Nie wiemy, do czego nie mamy dostępu – tak samo Chińczycy nie wiedzą, jak działa facebook, WhatsApp, wolne media. Od 2020 roku wejdzie w życie program socjalny pełnej kontroli. Punkty socjalne będą potrzebne, żeby posłać dziecko do lepszej szkoły, kupić bilet na pociąg do innej prowincji, będą dawać przywileje lub uniemożliwiać działanie. Krótki program pilotażowy pokazał, że ludzie są zachwyceni: spokój widać od razu, a ograniczenie wolności można zauważyć dopiero po dłuższym czasie. Punkty będą odejmowane za mandaty i zaległości w opłatach, ale też za praktyki religijne. Całe społeczeństwo poproszono o obserwowanie i informowanie.
Świątynia Famen: architektura totalitarna
Ta autocenzura, poczucie kontroli szybko się szybko udziela i ja też nie mówię wszystkiego, gdy dziennikarze pytają mnie o Świątynię Famen. Przy tym kolosie Licheń to skromny, wiejski kościółek. W Europie pytanie “czy architektura może być totalitarna?” możemy zawiesić w powietrzu, patrząc na stadion olimpijski w Berlinie albo wrocławską Halę Stulecia. Ta świątynia wygląda na odlaną z betonu zaledwie wczoraj i jest gotowa na szczyt chińskiego sezonu turystycznego: ogromna przestrzeń, szerokie aleje gigantycznych złoconych rzeźb, nadludzki, przytłaczający rozmach, a to wszystko w kraju, gdzie od 2020 roku za praktykowanie religii będą ujemne punkty.
W Famen jest przechowywana relikwia wskazującego palca lewej ręki Buddy i kilka fałszywych relikwii. Te podróbki też umieszczali na ołtarzach i dziś nadal niektórzy klękają przed ołtarzem z fałszywką. Przewodniczka ani tłumaczka nie znają odpowiedzi na dociekliwe pytania zachodnich turystów, więc w grupie powstają coraz ciekawsze pomysły i teorie. O ile mi wiadomo buddyjscy mnisi powinni przejść oczyszczenie, jeśli dotknie ich kobieta, a tu pchają się na mnie, a siedząc przy ołtarzu scrollują telefon. Przed ceremonią obiadu dostaliśmy folderek po chińsku o gestach: jak poprosić o jeszcze, jak odmówić, jak okazać szacunek modlitwie. Zdziwiona wciąż wyglądam egzotycznie, więc i poproszono mnie o “kilka słów dla mediów”.
Nikt nie zadał mi nawet pytania, tylko nadstawili obiektywy. Chłopak przede mną wyraził ogólne uznanie. Mrużąc oczy w pełnym słońcu odbitym od złota i betonu powiedziałam dość dużo o imponującej skali założenia, o formie świątyni przypominającej dłonie chroniące coś cennego i wyraziłam nadzieję, że gdy przyjadę następnym razem, przygotują folderek po angielsku, dla mnie i turystów, którym o tym miejscu opowiem. Co przetłumaczyli? Nie wiem i nie dowiem się tego. Dziennikarze nie mają pozwolenia na udostępnienie mi jakichkolwiek materiałów. Chcą naszego zainteresowania, potwierdzonego twarzą. Jesteśmy szczerze zainteresowani, choć głównie przez skojarzenia z architekturą Uniwersytetu Łomonosowa w Moskwie i innych budynków z grupy Siedmiu Sióstr Stalina.
Chiny w pięciu smakach – czego spróbować podczas wycieczki do Chin?
Obiad w świątyni Famen był rozdawany jak w najprostszej, ogromnej stołówce. Mnisi karmią kilkaset osób i nie używają wielu przypraw, więc umieją wydobyć prawdziwy smak warzyw, grzybów, ziaren. Gotują pewnie tylko kilka tych samych prostych potraw od ponad 20 stuleci, więc mieli czas znaleźć najlepsze sposoby. Z czterech głównych rodzajów kuchni chińskiej najbardziej smakują nam potrawy syczuańskie. Syczuan przez wieki był spichlerzem Chin, bogatą, żyzną prowincją. Po pierwszym kęsie kaczki po syczuańsku chcesz pluć, po drugim umrzeć, po trzecim nie możesz się oderwać. Usta drętwieją, język nabiera purpurowego koloru. Wgryzamy się w coś pysznego i na migi proszę o kolejną czarkę wrzątku do popicia. Już rozumiem, dlatego sprzedawczyni na targu dziwiła się, gdy kupowałam kilka garści pieprzu syczuańskiego, skoro do przyprawienia wielkiego gara wystarczy jedno zgniecione ziarenko. Przywiozłam pieprz dla ludzi którym będę opowiadać o wrażeniach, bo dopóki nie spróbują, nie uwierzą w ten smak. Pieprz i przepisy łatwo przywieźć jako pamiątkę z podróży do Chin.
Wycieczka do Chin – własnymi oczami
Chińczyków spotykamy w szklanych wieżowcach w wielkich miastach, na regionalnych uniwersytetach, w niektórych wietnamskich i filipińskich kurortach. Tymczasem większość Chińczyków nie ma prawa wyjechać z Chin, przeprowadzka do innej prowincji wymaga zebrania kolekcji urzędowych pieczątek, a wakacje to wycieczka objazdowa po odgórnie, oficjalnie wybranych miejscach. O Chinach dużo się mówi, a paradoksalnie mało o nich wiemy. Słyszymy o tym kraju głównie w kontekście gospodarki, geopolityki i wolności jednostki, a jak to się przekłada na życie codzienne? Chińczyk z mniejszości etnicznej nie zastanawia się nad gospodarką rynkową, tylko kupuje w swojej wiosce butelki z napojami, pakuje je do kosza na plecach i zanosi w góry. Pod bambusową wiatą, gdzie rolnicy jedli ryż w południe, czeka na spragnionych turystów. Nie dogada się z nimi w żadnym języku – nie musi, bo pragnienie i zmęczenie są uniwersalne.
Do wyliczanki “dlaczego warto pojechać na wycieczkę do Chin” każdy turysta dopisuje własne argumenty. Mnie najwięcej radości w podróży sprawia odkrywanie rzeczy, których nie było w planie. W Chinach łatwo zmienić nieco szlak, a za zakrętem często czeka kontrast. Warto zobaczyć przemiany na własne oczy, nawet jeśli obraz będzie wybiórczy.