Zainspiruj się i przeczytaj o podróży swoich marzeń na blogu
Filipiny – relacja z podróży
#1 Manila – Puerto Princesa
Czy wakacje na Filipinach mogą przypominać schemat dnia pracownika fabryki, któremu przypadła nocna zmiana? Bywa i tak. Na przykład dzisiaj…
Ostry dźwięk budzika wyrywa nas ze snu o trzeciej nad ranem. Wiele nie pospaliśmy po szaleństwach ostatniej nocy w Manili, będzie może z półtorej godziny. Szybkie pakowanie ostatnich rzeczy, zjazd windą do hallu pięciogwiazdkowego hotelu Fairmont, gdzie już czeka kierowca pucując rękawem niewidoczną plamkę na osłonie lusterka. Z szerokim uśmiechem bierze nasze walizki i wkłada do bagażnika. Wsiadamy do tyłu auta – nowojorski jazz, odświeżacz powietrza Givenchy, skórzane siedzenia… Cóż, biznesowa dzielnica Makati, w której spędziliśmy ostatnie dwa dni to enklawa bogactwa tkwiąca niby maleńka wysepka na oceanie manilskiej codzienności.
Po osłoną nocy…
Pierwsza oznaka, że opuściliśmy dzielnicę pojawia się około pięciu minut później. Słyszymy opadające blokady w drzwiach, a kierowca nie odwracając głowy rzuca dwa słowa: „Safety reasons”. Wszystko jasne, przynajmniej dla niego… Jest środek nocy, ale nawet o tej porze miasto jest pełne życia – mknące auta, terkoczące trójkołowce, sprzedawcy rozstawiający swoje przenośne garkuchnie na krawężnikach, bezdomni pchający swe wózki w sobie tylko wiadomych kierunkach. W końcu dojeżdżamy do krajowego terminala lotniczego. Strażnicy uważnymi spojrzeniami szybko lustrują nasze blade europejskie twarze, a następnie podwozie samochodu. Można wjechać!
Terminal krajowy jest niewielki i nie grzeszy nadmiarem luksusu. Prawdę mówiąc, nie grzeszy nawet jedną ławką, na której można by przysiąść czekając na odprawę. Przestrzeń pomału się zapełnia, głównie miejscowymi, którzy korzystają z niższych stawek na najwcześniejsze, poranne loty, niemniej co jakiś czas wyławiamy z tłumu ciemnowłosych głów europejskie i amerykańskie Blade Twarze – młodsze i starsze. Wszystkich, tak jak nas, kusi wycieczka na Palawan i obietnica rajskiego wypoczynku na nieodkrytej perle Filipin.
Pukając do nieba bram…
Nagle tłum się ożywia i rozstępuje – przez środek przechodzi kilkanaście ubranych w czerwone kostiumy długonogich filipińskich piękności o włosach czarnych jak atrament. To personel linii lotniczej Air Asia, który przez następne 30 minut poprawia włosy i makijaż, majstruje coś przy monitorach, przenosi katalogi, etykiety i kartony. Tłum patrzy na to nabożnie i w milczeniu, mimo że z każdą chwila staje się coraz bardziej jasne, że nasz samolot nie ma szans na punktualne oderwanie się od manilskiej ziemi. Cóż, co kraj to obyczaj. Planując podróż na Filipiny przytomnie założyliśmy, że mogą nas spotkać jeszcze dziwniejsze sytuacje niż obecna. Tak więc czekamy spokojnie, a gdy odprawa w końcu się zaczyna przesuwamy pomału walizki w stronę kontuaru.
Po jakiś 20 minutach jesteśmy po drugiej stronie. Tu na szczęście są już ławki, a także dwa nieduże bistro, z których jedno serwuje miejscowe przysmaki, a drugie jest całkiem udaną kopią Starbuck’s. Jak łatwo się domyślić miejscowi szturmują pierwszy przybytek, gringos – drugi. Wakacje na Filipinach to jedno, a żołądek i jego przyzwyczajenia, szczególnie o tak nieludzko wczesnej porze, to drugie. Zgodnie uznajemy, że czwarta rano to nie jest odpowiedni moment by potraktować nasze żołądki filipińskimi zestawami śniadaniowymi, w których prym nieodmiennie wiedzie wielka micha zimnego ryżu i kawałki równie zimnego mięsa oblepionego zastygłym tłuszczem, i razem z pozostałymi gringos oblegamy kopię Starbucks’a. Kawa jest naprawdę pyszna, podobnie jak tosty, które pomagają dotrwać do boardingu. Po około trzydziestu minutach drzwi terminala otwierają się i możemy udać się do samolotu, który w międzyczasie podjechał na pas. Tak, tak – udać się. Boarding jest tu przygodą samą w sobie, odrębną całością niczym etap specjalny w wyścigu kolarskim. Co to oznacza? Po pierwsze – zapomnijcie o autobusie, który podwiezie Was pod trap. Po drugie – strzeżcie się i walizek swoich 🙂 Pasażerowie z kabinówkami na kółkach w skupieniu kluczą po pasie między autami obsługi lotniska i błyskającymi kolorowo lampami pasa startowego podążając za przewodnikiem. To naprawdę zabawny widok, gdy spora grupa podążających zwartym szykiem osób kręci nieustannie głowami na wszystkie strony niczym zdezorientowany czołg wieżyczką. Za bilet i fast food zapłacicie kartą, ta obserwacja jest bezcenna 🙂 Wszystkim udaje się bezpiecznie dotrzeć do samolotu, gdzie witani są przez uśmiechniętą załogę. Po cichu liczę na odznakę Dzielnego Pasażera, ale nic z tego. Szybko zajmujemy siedzenia, zaliczamy szkolenie z zachowania w przypadku kłopotów w powietrze, pilot zwiększa obroty silnika i już po minucie unosimy się nad Manilą kierując się w stronę Puerto Princesa. Podróż na Palawan można uznać za rozpoczętą.
W górę i w dół…
Na pokładzie samolotu nie słychać trąbek, ale, podobnie jak w czasie lotów linii Ryanair, stewardesy kuszą super zakupami i gadżetami Air Asia w rewelacyjnie niskich cenach, a po zakończeniu sprzedaży zgłodniałym łowcom okazji rozdają zamówione posiłki. Dostajemy kurczaka adobo, czyli wiórkowany filet ze standardową, wielką porcją ryżu. Szybko połykamy posiłek, bo samolot zbliża się do Palawanu. „Temperatura powietrza +28 C, duża wilgotność, przewidywane gwałtowne opady w ciągu dnia” – informuje pilot z kokpitu życząc wspaniałego pobytu w Puero Princesa. Nie brzmi to dobrze. Zaraz po wylądowaniu mamy przesiąść się do auta, które zawiezie nas na rejs podziemną rzeką w Sabang, a tropikalna ulewa nigdy nie wróży dobrze wyprawom do cenotów czy jaskiń i tak już do połowy wypełnionych wodą. Kto oglądał film „Sanctum”, ten wie 🙂
Pilot, jakby chcąc wynagrodzić deszczową pogodę, wręcz w niezauważalny sposób kończy lot przechodząc w fazę kołowania. Niespiesznie podjeżdżamy pod terminal wyglądając z zaciekawieniem przez okna samolotu. W porównaniu z silnie, żeby nie powiedzieć mega, zurbanizowaną Manilą Palawan to tropik z prawdziwego zdarzenia – wielkie palmy kołyszą się na wietrze, a szerokie liście bananowców łopoczą niby flagi. Oto wakacje na Filipinach z katalogu rasowego biura podróży! Wokół samolotu zaczynają się krzątać służby lotniska – ich lśniące od wody wysokie gumowe buty i wodoodporne kurtki pogłębiają nasze obawy związane z wyprawą do podziemnej rzeki. Samolot szybko pustoszeje, a pasażerowie, podobnie jak w Manili, zmierzają pieszo pasem lotniska w kierunku terminala.
Okiem Bladej Twarzy…
Po locie spędzonym w klimatyzowanym kadłubie samolotu upał wspomagany przez spotęgowaną przez opady wilgotność daje się we znaki już po przejściu kilkudziesięciu metrów, a przecież nie ma jeszcze nawet ósmej… Kwadrans oczekiwania na bagaże i wychodzimy na parking. Już daleka widzimy kierowcę trzymającego kartkę z naszym nazwiskiem. Machamy rękoma w jego kierunku i podchodzimy bliżej by usłyszeć: „Welcome to Palawan! We’re terribly sorry but the tour has been cancelled due to high water after storm…” Do diabła! Prawdziwy pech, ale życie toczy się dalej.
Po krótkich negocjacjach kierowca zgadza się podrzucić nas do hotelu. Drzwi vana zasuwają się z łoskotem i po chwili pędzimy żwirowo-asfaltową droga w kierunku miasta. Po obu stronach drogi przesuwa się tropikalna sceneria, na tle której mamy możliwość oglądania budzącej się do życia lokalnej społeczności. Kobiety dźwigające paczki i toboły, mężczyźni palący papierosy i grzebiący w wypatroszonych silnikach trycykli, kobiety dźwigające paczki i toboły, dzieci w wyprasowanych mundurkach czekające na szkolny autobus, policjant kierujący ruchem, i znów kobiety dźwigające paczki i toboły… Azja jest ogromna, ale pewne elementy są wspólne niemal dla każdego jej zakątka – spieszące się lub zajęte pracą kobiety, spowolniali i zajęci głównie rozmowami mężczyźni z papierosami w ustach oraz dzieci w lśniących, wyprasowanych szkolnych mundurkach czekające na autobus lub zmierzające do szkoły zwinnie omijając dziury, kałuże i jadące drogą auta. Taki poranny obrazek to mianownik łączący islamską Turcję, hinduistyczne Indie i katolickie Filipiny. Podróż na Filipiny daje wiele okazji do takich i jeszcze ciekawszych obserwacji.
Azjatyckie dolce vita …
Dojeżdżamy do naszego hotelu – obrażone naszym wtargnięciem kury rozbiegają się po bokach z trzepotem skrzydeł, a błotnista, zagracona ulica kończy się nagle przed lśniącą bielą bramą wjazdową hotelu „Dolce Vita”. Jedynie kogut stoi dostojnie i patrzy na nas z góry tuż spod zderzaka auta. Jeszcze nie wiemy, co potrafi filipiński kogut pełnej krwi, ale wkrótce będziemy mieli się okazję o tym przekonać 🙂 Kierowca pomaga nam z bagażami i wkraczamy w stabilny i po europejsku przewidywalny świat „Dolce Vita”.
Hotel nie rzuca na kolana, ale też, w porównaniu z napierającym zewsząd azjatyckim harmidrem, tymczasowością i wiecznym pędem, stanowi prawdziwy eden otoczony białym murem. Wysokie palmy, odkryty basen, restauracja na wolnym powietrzu, w której bez ograniczeń można raczyć się kawą i herbatą, pokaźnych rozmiarów karta dań, w której, uwaga, wszystkie potrawy są dostępne! Takiego wyboru i szacunku dla gościa nie uświadczy się często nawet w znanych restauracjach przy krakowskim rynku 🙂 Wesoła, ale trzymająca hotel i pracowników pewną ręką właścicielka uprzejmie wita nas w progu wyłożonej bambusem recepcji, zaprasza na śniadanie i informuje, że nasz transfer do Port Barton kolejnego dnia jest potwierdzony na godzinę dziewiątą.
Po około godzinie niebo zasnuwa się chmurami, a chwilę potem na Puerto Princesa spada z impetem tropikalna burza ucinając nasze rozważania o island-hopping po Honda Bay. Chcąc nie chcąc nasz pierwszy dzień na Palawanie spędzamy korzystając z hotelowego basenu i restauracji. Serwowane potrawy są świeże, smaczne i sporych rozmiarów, co, jak się później okaże, nie jest standardowym zjawiskiem na wyspie. W przerwie pomiędzy kolejnymi ulewami decydujemy się na szybki wypad do miasteczka – po obu stronach drogi swoje usługi i towary oferują mechanicy i malutkie sklepiki z żywnością i odzieżą. Co jakiś czas widzimy manufaktury, których pracownicy rozkładają na części pierwsze stare auta osobowe, by następnie, przy pomocy spawarki i, młotków i śrubokrętów, sklecić z nich (prawdziwi szaleni konstruktorzy!) miejscowe pojazdy komunikacji publicznej – trójkołowce, zwane też przez niektórych trycyklami. Ich kształty stanowią odzwierciedlenie duszy danego „konstruktora” – jedne są surowe w formie niczym enerdowskie trabanty, inne fantazyjne i kolorowe – wypisz wymaluj amerykańskie auta z lat 60-tych z ich ekstrawaganckimi zawijasami i chromowanymi reflektorami.
#2 Puerto Princesa – Port Barton
Następnego dnia o poranku budzi nas słońce i koguty, które traktują swoje powołanie niezwykle odpowiedzialne. Ich zbiorowe i indywidualne popisy zaczynają się już przed czwartą rano by trwać przez cały dzień, aż o późnych godzin nocnych. Wakacje na Filipinach to stała obecność tych pierzastych budzików, nawet w Manili. Najbardziej zaangażowane osobniki urozmaicają swoimi solówkami czas między godzinami dwudziestą drugą a czwartą rano. Na nasze nieszczęście ci właśnie śpiewacy są najgłośniejsi. Wyrwani ze snu kilkakrotnie w ciągu nocy wspominamy ze śmiechem jeden z komiksów Janusza Christy z serii „Kajko i Kokosz”. W trakcie jednej ze swych barwnych peregrynacji bohaterowie płyną łodzią wikingów. W cenie biletu jest koncertujący nieprzerwanie okrętowy śpiewak, który w repertuarze ma tylko jedną piosenkę. Mniej więcej w połowie rejsu do pasażerów wychodzi kapitan oznajmiając: „Za dodatkową opłatą nasz solista umili Państwu czas nie wykonując przeboju!” 🙂 My niestety nie mamy takiego wyboru i słuchamy solistów nieprzerwanie aż do momentu, gdy budzi nas wpadające przez okno słońce.
Ponownie w drodze, czyli palawański roller coaster…
Po sytym i smacznym śniadaniu – omlet w „Dolce Vita” robi się zgodnie ze wskazówkami gościa – pakujemy walizki i udajemy się do recepcji. Mikrobus, którym udamy się do Port Barton przyjeżdża z półgodzinnym opóźnieniem, ale nauczeni doświadczeniem przyjmujemy to ze stoickim spokojem – taka jest Azja! Dziwimy się dopiero, gdy kierowca otwiera boczne drzwi. Mikrobus jest niemiłosiernie zapchany Bladymi Twarzami, od których słyszymy wesołe powitania: Salut!, Hi!, Buongiorno! Zastanawiamy się, gdzie niby mamy usiąść? To samo pytanie najwidoczniej zaprząta głowę kierowcy i jego asystenta. Już po chwili mają plan – wyciągają walizki z wnętrza pojazdu, luzując jedno miejsce. Drugie udaje się wygospodarować z przodu, gdy asystent siada niemalże na kolanach kierowcy robiąc 30-centymetrową szczelinę pomiędzy drzwiami a dźwignią biegów. Miejsca niewiele, ale szczęśliwie pierwsze dwa kilometry jazdy spędzam tylko w towarzystwie kierowcy. Asystent siedzi w tym czasie na dachu mocując sznurkiem walizki do relingów na dachu, a następnie okrywa je brezentową wodoszczelną płachtą. Jakim cudem nie spada na zakrętach branych z ułańska fantazją przez kierowcę? Czego się trzyma oprócz powietrza? Tego nie dowiemy się nigdy, ale gdy stajemy na krótką przerwę w przydrożnym barze wszystko jest elegancko zamocowane, okryte, a asystent siedzi po turecku na dachu puszczając dym nosem. „Budda z papierosem!” – zgodnie kwitują wypuszczeni na świeże powietrze pasażerowie, pełni podziwu dla akrobaty.
Bar jest typowy dla prowincjonalnej Azji – nakryte ceratami i gazetami stoliki, garkuchnia z miejscowymi przysmakami, sklepik oferujący zakurzone krakersy i ciepłą colę, wołający o pomstę do nieba wychodek (ubikacja, nawet w najgorszym jej wizualnym przejawie nie jest tu odpowiednim słowem). Podróż po Palawanie to doświadczanie prawdziwej Azji w każdym jej przejawie…
Ruszamy w dalszą drogę – gramolę się na swoje „Suicide Seat”, jak ochrzcili je siedzący za mną weseli Jankesi z Oregonu, i ruszamy z kopyta do Port Barton. Zaprawa z wcześniejszych wojaży po Turcji przydaje się w krytycznych momentach. Wyprzedzanie na trzeciego na zakręcie przy prędkości 100 km na godzinę? Mijanie motocykli, rowerzystów i pieszych dosłownie o włos od potrącenia? Wygrażanie i pomstowanie na innych użytkowników drogi przy jednoczesnym wychwalaniu swoich umiejętności? Wszystko to poznałem już wcześniej na górskich serpentynach tureckiej Datcy i Izmiru, gdzie na drodze rządzi tylko jedna zasada: „Once ben!”(w wolnym tłumaczeniu: „Najpierw ja!” :). Gdy dojeżdżamy do Port Barton jedyną ofiarą przejazdu do Port Barton jest kura, która zbyt wolno uciekała przed szarżującym kierowcą.
W krainie Pieczątkowców…
Przed wjazdem do miasteczka czeka nas jeszcze wizyta w Polowym Biurze Wydawania Zaświadczeń o Uiszczeniu Opłaty Klimatycznej. To oczywiście wymyślona przeze mnie nazwa, ale w 100% oddająca klimat tego miejsca niczym ze skeczu Monthy Pytona. Rozpadający się stolik z grubą, upstrzoną plamami księgą wpisów oraz pięciu „urzędników”. Jak działa ten skomplikowany mechanizm? Już tłumaczę – Pierwszy odbiera paszport od turysty i przekazuje go Drugiemu. Drugi otwiera go i ogląda z poważną miną, po czym podaje Trzeciemu. Trzeci wpisuje dane do księgi i podaje paszport Czwartemu. Ten również ogląda przez chwilę dokument, przyjmuje wpłatę (50 peso), po czym podaje właścicielowi długopis, prosząc o złożenie podpisu w księdze. Gdy tak się stanie paszport wędruje w dłonie Piątego, który oddaje dokument właścicielowi wraz z potwierdzeniem dokonania opłaty oraz przestrogą, by zawsze mieć je przy sobie w czasie pobytu w Port Barton, bo inaczej „many problems”
Przed kogutem nie uciekniesz…
Port Barton to malownicze, portowe miasteczko, gdzie przybyszów z zewnątrz wciąż jest stosunkowo niewielu, mieszkańcy są serdeczni i otwarci, a atrakcją są przerwy w dostawie prądu trwające od godziny dziesiątej wieczorem do godziny szóstej rano. Dostrzegą to wszyscy, którzy nieco dłużej podróżują po Filipinach. Ma to zarówno swoje plusy – uzależnieni od Sieci, chcą czy nie, muszą oderwać się od klawiatury i zauważyć świat wokół, jak też porozmawiać ze swoimi towarzyszami oraz minusy – mycie się przy latarce w zimnej wodzie przy akompaniamencie, a jakże, pierzastych solistów.
Ci ostatni są w Port Barton szczególnie dokuczliwi. Gospodarstwa, w których rezydują, są położone w bezpośrednim sąsiedztwie hoteli. W zakłócaniu nocnej ciszy dzielnie wspierają je katolickie kościółki, niewielkie i w niczym nie przypominające wybujałych europejskich, drapiących chmury w pięty świątyń, ale wyposażone w solidne dzwony, w które uderza się z lubością codziennie przed wschodem słońca. Podziwianie wschodu słońca na Palawanie najlepiej zaplanować w Port Barton – pobudka gwarantowana. I to z wyprzedzeniem umożliwiającym spożycie śniadania…
Dybiąc na żółwia…
Palawan to mekka wielbicieli podmorskiego świata niczym z animacji „Gdzie jest Nemo?”. Idealnym rozwiązaniem umożliwiającym jego poznanie są całodzienne wycieczki kilkunastoosobowymi łodziami po okolicznych wysepkach i spotach gwarantujących widowiskowe rafy koralowe oraz mnogość miejscowej fauny – kolorowych rybek, krabów, rozgwiazd i żółwi, które właśnie tutaj najłatwiej spotkać na całej wyspie. W czasie wycieczki zapewniony jest też lunch. Oprócz obowiązkowej wielkiej miski zimnego ryżu można liczyć na grillowaną rybę z porannego połowu, owoce, pieczonego kurczaka, małże…
Najśmieszniejszym momentem island-hopping w Port Barton jest z pewnością tropienie żółwi. Załoga łodzi bacznie obserwuje wodę, a gdy zauważy nieboraka, który nieostrożnie zdradził swą obecność ruchem płetwy, tryumfalnie wskazuje go palcem krzycząc” Turtle!!! Over here!” Na ten sygnał wszyscy wskakują do wody łapiąc w biegu maski, płetwy, aparaty… Już po chwili tłum pływaków, niczym peleton uczestników zawodów Iron Man, pruje wodę niczym motorówki w pościgu za żółwiem. Pierwsi, którzy do niego dotrą zostaną nagrodzeni – na ich zdjęciach nie będzie widać nóg, rąk i innych części ciała tych, którzy dopłyną już wkrótce i kłębiąc się wokół ofiary będą próbowali uchwycić piękno filipińskiego żółwia z każdej możliwej strony.
Sunshine reggae w Port Barton…
Po całodziennym snorkelowaniu, które w Port Barton wymaga sporej sprawności fizycznej i sił (w pościgu za żółwiem łatwo oddalić się od łodzi, a morskie prądy nie przebaczają pływakom o wątłych siłach spychając ich coraz bardziej w stronę przybrzeżnych raf) Ci którzy nie padną na łóżko by zasnąć na kilka godzin mogą udać się na późny lunch lub wychylić sundowner’a w jednej z licznych knajpek przy plaży. Są one prowadzone zarówno przez miejscowych, jak i ekspatów, więc po kilku dniach wiadomo, gdzie wypić najlepszą kawę, zjeść pyszne owoce morza lub prawdziwie włoska pizzę bez udziwnień. Życie towarzyskie na plaży trwa do późnych godzin nocnych – większość z knajpek i restauracji ma własne generatory, tak więc blackout o dziesiątej wieczorem nie oznacza końca dobrej zabawy. Miejsce jest naprawdę czarujące i w porównaniu z położonym na północy El Nido, o czym za chwilę, gwarantuje prawdziwe wytchnienie na łonie natury w niezobowiązującej atmosferze.
#3 Port Barton – El Nido
Opuszczamy Port Barton po dwóch dniach z uczuciem niedosytu. Z pewnością warto tu spędzić co najmniej dwa razy tyle czasu, by wziąć udział we wszystkich wariacjach island – hopping, jak też podładować akumulatory płynącą wprost z dziewiczej natury życiową energią. Ciało i umysł znajdą tu wszystko co potrzeba by się zregenerować oraz naładować akumulatory na codzienną jazdę po wyboistej drodze codziennego życia 😉
Bo wszyscy turyści to jedna rodzina…
Nasza dalsza droga wiedzie do El Nido – turystycznej wizytówki Palawanu. Podróż mikrobusem zajmuje nam około czterech godzin. Kierowca nie jest typem awanturnika i lubi smooth jazz, dzięki czemu podróż mija wszystkim szybko i w bardzo przyjemnej atmosferze. Wnętrze pojazdu to mieszanka najprzeróżniejszych typów ludzi – są tu „zawodowi” podróżnicy spędzający blisko cały rok poza domem, studenci z Holandii, para spieczonych na raka Szwedów z Goeteborga, dwóch Niemców, dwaj starsi Amerykanie, a także małżeństwo Polaków z Warszawy, które uciekło z Port Barton nie mogąc wytrzymać codziennych kogucio-dzwonowych pobudek. Ci ostatni opowiadają nam o wycieczce do Podziemnej Rzeki w Sabang, na której byli dwa dni wcześniej. Ich opowieść o dziesiątkach turystów czekających na swą kolej by wpłynąć do Podziemnej Rzeki brzmi nieprawdopodobnie i nie do końca chcemy w nią uwierzyć mimo zapewnień naszych nowych znajomych. Cóż, gdy słuchamy ich wywodów nie widzieliśmy jeszcze plaż El Nido o poranku…
Nieznośna trudność bytu…
Dojeżdżamy do El Nido. Tym razem końcowy przystanek mieści się w centrum miasteczka, skąd za niecałego dolara udajemy się do naszego hotelu położonego w Corong Corong, około dwa kilometry poza centrum.
Hotel jest po remoncie i robi dobre wrażenie – działająca klimatyzacja, restauracja przy plaży, prąd przez całą dobę, własna łódź na potrzeby island – hopping. Niestety sama plaża pozostawia wiele do życzenia – z wyłączeniem większych hoteli, które dbają o jej utrzymanie w czystości w wielu miejscach zaścielają ja walające się śmieci wyrzucone przez morze. Jest to prawdziwa zmora Azji i minie jeszcze wiele czasu nim sytuacja się unormuje. Rząd filipiski, podobnie jak rząd np. Indii, próbuje mobilizować obywateli do walki z plagą zalewających miasta i plaże śmieci, ale póki co jest to początek zmagań. Jak mówił pewien znany w historii człowiek – „Byt określa świadomość”. Niestety, byt na Filipinach w przypadku większości obywateli, to codzienna walka o utrzymanie się na powierzchni życia, co skutecznie niweluje ich zainteresowanie stanem czystości najbliższego otoczenia. Nie pomagają też wielkie koncerny dostarczające do sklepów produkty opakowane w „śmieciogenne” puszki, folie i butelki typu pet w każdym możliwym rozmiarze poczynając od 100 gram. Recycling to słowo tu nieznane, a Ci którzy go użyją zostaną zapewne skierowani do wypożyczalni rowerów.
Cisza nocna w Corong Corong…
Małe rozczarowanie spotyka nas też wieczorem, gdy już o dziewiątej strażnik zamyka na kłódkę bramę wiodącą na plażę i wygasza część świateł. W restauracji i barze można co prawda wciąż złożyć zamówienie, ale obsługa jest tak niemrawa, że powoduje to irytację większości klientów, którzy masowo opuszczają hotel udając się trycyklami do miasteczka. Podążamy ich śladem i już po kliku minutach jesteśmy w centrum El Nido.
… a miasto się bawi
Dziesiątki restauracji, barów, sklepów szczelnie wypełniają turyści, drugie tyle krąży ulicami szukając wolnych miejsc lub uprawiając typowy cruising po lokalach. Wieczorami organizowane są koncerty lub zawody sportowe (my trafiliśmy na street-ball). Otwarte są małe i duże sklepy spożywcze, jak też punkty wymiany walut. W supermarketach i większych restauracjach nie ma też problemu z płatnością kartą. „Rządzimy” na mieście zaledwie do północy, bo kolejnego dnia o dziewiątej musimy się stawić w porcie na island – hopping. Podróż powrotna trwa kilka minut i kosztuje tyle co za dnia – w przeliczeniu 2,60 zł za cały kurs.
Noc mija spokojnie – koguty w drodze wyjątku nie budzą nas w nocy co chwila, tak więc o poranku jesteśmy w osiemdziesięciu procentach zdatni do użytku. Szybki przejazd mikrobusem do portu, kolejne dwie przecznice pieszo, podpisanie Reguł Rejsu w kanciapie organizatora, odbiór masek do snorkelingu w kolejnej, krótki korytarz wiodący na plażę.. Wychodzimy i przecieramy oczy…
Wielka Armada, wielki tłok…
Jak wzrokiem sięgnąć, od lewej do prawej , na falach kołyszą się łodzie. Na plaży setki osób z tobołkami czeka na sygnał na wejście na łódź. Po jego otrzymaniu brną po piersi, a nawet brody, w wodzie by wejść na pokład. Rany, wiadomo, chiński Nowy Rok, ale rekonstrukcji ewakuacji z Dunkierki się nie spodziewaliśmy… 🙂 Czy taką ilość osób uda się rozproszyć na morzu? Nie chcemy snorkelować w kilkudziesięcioosobowej ławicy, jak jakieś szprotki…
Przychodzi nasza kolej wejścia na pokład. Ostrożnie manewrujemy stopami po dnie i bez wywrotki, a fale są dość spore, docieramy do trapu. Na łodzi prawie wszystkie miejsca są już zajęte, jakiś przejęty swym cackiem Chińczyk odpala drona na dziobie statku, załoga odbiera kontenery z żywnością od dostawców krążących w kajakach pomiędzy statkami… Jednym słowem – dzieje się! W końcu ruszamy w morze. Wycieczka jest ciekawa, ale w odróżnieniu od Port Barton niewiele tu snorkelingu – większość czasu zajmują wizyty na okolicznych i wysepkach. Większość z nich wiąże się z koniecznością wynajęcia kajaka, którym należy dopłynąć do wysepek. Podraża to znacznie koszty wycieczki i, w sumie, nie do końca jest fair w stosunku do tych, którzy nie zdecydowali się na kajak ze względu na brak umiejętności pływania, wysoką falę czy natężenie ruchu przy wysepkach. Są skazani na siedzenie w łodzi w oczekiwaniu na powrót tych, którzy ruszyli na podbój lagun i atoli. Wykorzystując postój załoga łodzi mocuje na pływaki dorodne pnie palm – posłużą jako zamienniki dla starych.
Mój jest ten kawałek laguny…
Płacimy za kajak i po kilku próbach (fala jest dość wysoka) zasiadamy w kajaku. Po kilku minutach dopływamy do laguny, gdzie próbujemy znaleźć „swój kawałek podłogi”. Bez większego powodzenia – każdy zakątek opanowany jest przez mniejsze lub większe grupy wioślarzy. Krążymy po lagunie, po czym wracamy na statek. Kolejne postoje, oprócz pięknej, dzikiej i porośniętej palmami Commando Island, wyglądają podobnie – mnóstwo osób, mało czasu. Na Commando Island gasimy pragnienie buko (kokosem), który o poranku został zerwany z jednej z palm w głębi wyspy. Kilka precyzyjnych cięć maczetą i w powstałym otworze ląduje papierowa słomka – napój gotowy do spożycia!
Z tej morskiej wyprawy wracamy mocno zmęczeni i przyznajemy rację tym, którzy zachwalali Port Barton jako miejsce najbardziej dziewicze, niekomercyjne i przyjazne na podróż po Palawanie. Wracamy do hotelu i spędzamy popołudnie w okolicznych barach przy plaży w Corong Corong – jak na dziś mamy już dość tłumów.
Pożegnanie z rajem?
Następnego dnia pobudka wczesnym rankiem – hotel pogrążony jest jeszcze we śnie. Nasz mikrobus zjawia się punktualnie i wiezie nas na odległe o około siedem kilometrów lotnisko. Gdy dojeżdżamy na miejsce jesteśmy bardzo mile rozczarowani – budynek lotniska jest malowniczo zatopiony w dżungli, nowoczesny, serwuje darmową kawę i herbatę z przekąskami oraz posiada jedne z najfajniejszych łazienek jakie widzieliśmy w czasie naszej eskapady po Palawanie 😉 Obsługa miła i fachowa, potrafi też okazać litość tym, którzy ze łzami w oczach muszą oddać swoje cenne podmorskie zdobycze – piękne palawańskie muszle. Wszystkie muszą być odłożone do specjalnych koszy, które, już o tak wczesnej porze, są prawie w połowie wypełnione znaleziskami. Niektóre z nich, z pewnością wydobyte z dna morza przez osoby nurkujące z akwalungami, to prawdziwe smoki – wielkie jak talerze od perkusji, a do tego najeżone dziesięciocentymetrowymi wypustkami!
Jak przejawia się litość straży lotniska nad zmuszonymi oddać swe łupy, roniącymi łzy turystami? Cóż, pozwalają zabrać dwie, trzy sztuki, o ile ich wielkość nie przekracza rozmiarów pudełka od zapałek…