Najbardziej obrzydliwe potrawy świata

Zainspiruj się i przeczytaj o podróży swoich marzeń na blogu

Najbardziej obrzydliwe potrawy świata

Planując dalekie podróże pragniemy przeżyć coś niezwykłego…coś co na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Poskramianie fal kapryśnego oceanu wyłącznie z deską surfingową pod stopami, pływanie w towarzystwie rekinów, zaglądanie do kraterów budzących grozę wulkanów, przemierzanie gęstej tajemniczej dżungli, skoki na bungee, safari, rafting. Momenty, które z pewnością pozwalają poczuć przypływ adrenaliny. Ci jednak, którzy nie czują się na siłach podejmować tego rodzaju wyzwań, mogą poczuć delikatny dreszczyk emocji (delikatnie mówiąc) z zupełnie innego powodu.

Nieodłącznym elementem podróży pozostaje smakowanie lokalnych specjałów. Pragniemy poznawać nowe smaki, aromaty, jak również kreatywność kucharzy z innych stron świata. Zapewne zastanawiacie się niejednokrotnie czego należy spodziewać się na talerzu, kiedy wybieracie się w egzotyczną podróż z Planet Escape. Przecież już specjały serwowane w rodzimej Europie potrafią przyprawić o zawrót głowy…dosłownie i co najmniej. Przykładowo tak zwany surströmming, czyli sfermentowany bałtycki śledź, w którym Szwedzi lubują się od XVI wieku włącznie, uznany został przez japońskich naukowców za jeden z najohydniej pachnących przysmaków na świecie. Otwarcie puszki z taką kiszonką śmiało można porównać do otwarcia puszki Pandory. Szukający silnych wrażeń zapachowych z pewnością się nie rozczarują.

Nie sposób pominąć też zgniłych rekinów z Islandii, tak zwanych hákarl. Takiego świeżo upolowanego rekinka polarnego absolutnie nie można od razu skonsumować, mięso zawiera niebezpieczne toksyny, a ściślej trujący tlenek trimetyloaminy. Islandczycy, wciąż jednak mający chrapkę na jego mięsiwo, znaleźli rozwiązanie. Delikwent zostaje zakopany, miejsce jego spoczynku zakrywane jest ciężkimi kamieniami…następnie leżakuje sobie spokojnie kilka tygodni lub miesięcy, w zależności od pory roku, i wreszcie poddaje się go procesowi „wietrzenia”. Sfermentowane mięso, zanim zagości na islandzkich stołach, zostaje jeszcze na kilka miesięcy rozwieszone w drewnianych szopach dla wyschnięcia. Zapewne odczucia  przy jego spożywaniu są bardzo różne, niemniej dla wahających się wskazówką może okazać się porównanie jednego z brytyjskich poetów, który stwierdził, że hákarl  smakuje niczym pasta do butów.

Zanim wyruszymy w kulinarną wycieczkę po dalekich krajach, pozwolę sobie wspomnieć jeszcze o sardyńskim casu marzu.  Strawę tego owczego sera urozmaicają mieszkające w nim, zwinne larwy muchy o uroczej nazwie Piophila casei. Owady potrafią skakać na wysokość nawet 15 centymetrów, dlatego konsumpcja powinna przebiegać raczej z zamkniętymi oczami…dla estetów również z innego powodu. Tak, „na pokładzie” muszą znajdować się żywe larwy, martwe oznaczają, że ser się zepsuł.

Jeżeli już w Europie możemy zostać uraczeni specjałami, do których zwyczajnie nie jesteśmy przyzwyczajeni, to strach pomyśleć co spotkać nas może za oceanem? Jakie niezwykłe potrawy „rozpieszczą” nasze kubki smakowe poza Europą? Sprawdźmy 🙂

Oto subiektywna lista najdziwniejszych potraw na świecie z podziałem na kontynenty

Azja

W wyścigu o tytuł leaderów w przygotowywaniu ekstremalnych posiłków osobiście odznaczyłabym ex aequo Japończyków i Chińczyków. Podróż do Japonii czy wycieczka do Chin rzucają dość osobliwe kulinarne wyzwania. Niemniej cała kuchnia azjatycka słynie z dość nietypowych dań, do których, raz jeszcze powtórzę, zwyczajnie nie jesteśmy przyzwyczajeni.

Na początku warto wymienić japońskie shirako. Oczywiście nie chcąc nikomu na samym starcie obrzydzać, trzeba przyznać, że ta osobliwa potrawa wygląda nieco jak niewielkie zwoje mózgowe, ale dla ocieplenia „wizerunku” – ponoć może zwiększyć libido (być może na zasadzie placebo). Shirako, dosłownie oznaczające „białe dzieci”, przyrządzane jest z woreczków nasiennych niektórych samców ryb, przede wszystkim dorsza, i często stanowi dodatek do innych dań. W zależności od upodobań, podawane jest na surowo bądź gotowane, a Japończycy za nim szleją. Zdziwieni? Wszak przecież kawior, nic innego jak komórki jajowe ryb, uważany jest na europejskich stołach za rarytas. Dlaczego zatem nie dać szansy rybiej spermie? Spróbujcie i zadecydujcie, czy shirako zaliczylibyście do delikatesów w Waszym menu.

Kolejny japoński wynalazek to tak zwane shiokara. Nazwa brzmi podobnie jak shirako, lecz to zupełnie inne danie. Niektórzy z nas krzywią się na rodzime polskie flaczki czy wątróbkę. Co powiecie jednak na ryby i owoce morza fermentowane w ich własnych wnętrznościach? Japończycy delektują się tym specjałem, łykając glutowatą maź jednym haustem i popijając szybko whisky.

Kraj kwitnącej wiśni ma również propozycję dla prawdziwych miłośników adrenaliny i życia na krawędzi. Pamiętacie zapewne Rozdyma z przeuroczej animacji Gdzie jest Nemo? Gdy się wystraszył, nadymał się i przyjmował kształt piłki. Budził ogólną sympatię wśród mieszkańców akwarium i uchodził za nieco niezdarnego. Dla ludzi mógł się jednak stać niezwykle niebezpieczny, przy założeniu, że trafił na biesiadny stół. Rozdym należał do rodziny rozdymek, znanych w Japonii jako ryby fugu. Japońskie prawo ściśle reguluje zasady ich przygotowywania w restauracjach, a Cesarz ma oficjalny zakaz ich spożywania. Specjalny nóż do krojenia ryby, zwany fugu hiki, trzyma się w izolacji od pozostałych wykorzystywanych do przygotowywania dań. Szefowie kuchni poddani są rygorystycznym kilkuletnim treningom, zanim otrzymają oficjalną licencję na przyrządzanie fugu, a statystyki wskazują, że tylko 35% kandydatów zdaje końcowy egzamin. Dlaczego? W narządach wewnętrznych fugu, przede wszystkim wątrobie, jajnikach, jądrach i oczach, a także w skórze, zawarta jest śmiertelnie trująca tetrodotoksyna, tysiąckrotnie przekraczająca toksyczność cyjanku, na którą po dziś dzień nie znaleziono żadnego antidotum. Jej spożycie powoduje paraliż wszystkich mięśni. Ofiara wciąż jest świadoma, lecz nie może się ruszać, ani oddychać. Umiera na skutek uduszenia. Przerażające, niemniej dla niektórych niezwykle pociągające. Z tego powodu fugu stała się prawdziwym drogocennym rarytasem w Japonii. Kucharz przygotowując rybę niezwykle ostrożnie musi oddzielić jadalne części od tych silnie trujących. Nawiasem mówiąc, serwowanie w restauracjach wątroby fugu jest  ściśle zakazane. Niektórzy wirtuozi potrafią zachować takie proporcje trucizny w spożywanych częściach ryby, że klient poczuje lekki paraliż języka lub delikatne mrowienie. Tradycyjnie kucharz w obecności gości jako pierwszy próbuje przyrządzonej potrawy.  Smakosze rozmiłowani są w sashimi, to jest niezwykle cieniutkich płatkach surowego mięsa podawanych z dodatkiem przypraw. Afrodyzjakiem są jądra fugu, lecz nieliczni specjaliści podejmują się ich przygotowania. Świadomość, że fugu niejednokrotnie stawała się ostatnią strawą jej wielbicieli, stanowi główny argument dla uzależnionych od adrenaliny, by podjąć się próby jej posmakowania. Jeśli jesteście gotowi na tego rodzaju wyzwania, zapraszamy w podróż do Japonii. W Europie importowanie fugu dla celów kulinarnych jest wciąż zakazane.

Wiele kontrowersji budzi ikizukuri, technika przygotowywania sashimi z wciąż żywych organizmów. Gość restauracji wybiera spośród  ryb, homarów, krewetek czy ośmiornic, z których następnie, zgodnie z przyjętą tradycją, kucharz trzema cięciami noża przygotowuje potrawę. Najczęściej głowa zwierzęcia pozostaje nienaruszana, a uzyskane cięciem płatki mięsa prezentowane są na pozostałościach ciała. Ci, którzy zdecydują się spróbować ikizukuri, wciąż mogą obserwować ruchy skrzeli zwierzęcia. Ze względu na brutalny sposób przygotowywania potrawy technika ta zakazana jest w Australii i w Niemczech.

Zanim opuścimy Kraj Kwitnącej Wiśni, pozwolę sobie jeszcze wymienić kusaya. O ile fugu może zabić na skutek jej posmakowania, o tyle kusaya morduje ofiarę już samym zapachem. Odór porównuje się do wspomnianego na wstępie szwedzkiego surströmming. Kusaya przyrządzana jest między innymi z ryb latających, tak zwanych ptaszorów. Po złowieniu są one wielokrotnie myte w czystej wodzie, następnie moczy się je przez dwadzieścia godzin w solance zwanej Kusaya eki i w końcu suszy na słońcu przez kilka dni. Kusaya z wioski Niijima słynie z najbardziej odpychającego odoru, a jej słoiczek śmiało porównać można do przywoływanej już puszki Pandory.

Po ekstremalnych wyzwaniach z Japonii zastanawiacie się zapewne, czy może Was coś jeszcze zaskoczyć w czasie wakacji w Chinach? Osobliwych eksperymentów kulinarnych zdecydowanie Wam nie zabraknie. Przykładowo natknąć możecie się na prawdziwy delikates – tak zwane stuletnie jajka chińskie. Nie zrażajcie się od razu, wbrew nazwie przysmak ten zwykle nie jest przechowywany aż przez sto lat, nim zostanie spożyty. Zazwyczaj jajka na twardo moczone są przez okres plus minus stu dni w miksturze sporządzonej z wody, niegaszonego wapna, gliny, łusek ryżowych, herbaty i soli. W tym czasie białko i żółtko nabierają niecodziennego wyglądu, to znaczy niecodziennego dla nas, przyzwyczajonych, że białko ma być białe, a żółtko żółte. Chińczycy dowodzą jednak, iż może być inaczej. Pod wpływem działania roztworu, białko staje się galaretowate i przybiera brunatno-czarną barwę. Żółtko zaś, no cóż, to, że zabarwia się na zgniłozielony kolor zabrzmi lekko brutalnie, ale tak faktycznie jest. Subiektywnie patrząc – widok nieco odpychający. A smak? O gustach się nie rozmawia – również w zakresie upodobań naszych kubków smakowych. W Chinach stuletnie jajka podawane są jako zakąska z sosem sojowym, imbirem lub winnym octem, a prawdziwi koneserzy nie poprzestają na 100 -dniowym okresie karencji. Wymaczają jajka nawet przez kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat, dla uzyskania, w ich mniemaniu, lepszego smaku. O zgrozo, w medycynie chińskiej delikates stosuje się jako dietę dla chorych –  dla mnie wystarczający argument, by lepiej tam nie chorować 😉

Podobnie jak Japonia, również Państwo Środka znane jest z spożywania jeszcze żywych organizmów. Jednym z przysmaków są tak zwane pijane krewetki, które zanurza się w mocnym alkoholu. Wciąż ruszające się danie serwowane jest gościom, którzy zazwyczaj czekają, aż główny bohater posiłku zostanie zupełnie sparaliżowany przez opływający go trunek. Nie jest to jednak reguła. Niektórzy od razu przystępują do konsumpcji. Co ciekawe, Japończycy mają swój własny odpowiednik tego specjału. Odori ebi, czyli dla odmiany tańczące krewetki, jest kolejnym rodzajem sashimi. Wymienione młode skorupiaki upaja się w sake i podaje w towarzystwie odpowiedniego dipu. Egzekucji dokonuje gość restauracji, który do ust wkłada wciąż ruszające antenkami i odnogami zwierzę.

Na hongkońskim rynku o zawrót głowy przyprawić Was może cena kolejnej niecodziennej delicji. Gniazda salangan, ptaków należących do rodziny jerzykowatych, stanowią główny składnik najbardziej wytwornych dań w Azji. W kulturze chińskiej znane jako jaskółcze gniazda są niezwykle cenione i wykorzystywane w kuchni od ponad czterech wieków wstecz. Chińczycy są przekonani, że oparta na nich dieta ma bardzo dobry wpływ przede wszystkim na kondycję naszej skóry, ale też i na ogólną wydolność organizmu. Pod słowem gniazdo, nie kryje się jednak podstawowe jego wyobrażenie, to jest schronienie uwite z gałęzi, gliny i innych znalezionych przez zwierzę budulców.  Niezwykle cenione gniazda białe powstają wyłącznie z wydzieliny gruczołów ślinowych salangany. Nieco tańsze są gniazda czarne wzbogacone o ptasie pióra, mech, trawę oraz pozostały materiał roślinny wykorzystany do ich budowy. Prawdziwą perłą są zaś  gniazda czerwone pochodzące z wapiennych tajskich jaskiń, znamionowane czerwonymi przebarwieniami. Ich cena sięga nawet 10 000 USD za kilogram. O wyjątkowości jaskółczych gniazd decydują również warunki ich pozyskania. Salangany naturalnie gnieżdżą się bowiem w trudno dostępnych jaskiniach, między innymi na Borneo, Filipinach, w Tajlandii, Indonezji, Wietnamie czy Birmie. Ułatwieniem staje się wznoszenie sztucznych budynków lęgowych, popularne na Sumatrze, do których przenoszą się kolonie tych ptaków. Chińczycy, zgłaszający największe zapotrzebowanie na ten ekskluzywny towar, szczególnie lubują się w zupach z rozgotowanych jaskółczych gniazd. Skusić możecie się również na deser w formie galaretki.

Pozostając w ptasim temacie wybierzemy się teraz w krótką podróż na Filipiny. Tam kulinarnym bohaterem jest balut uhonorowany tytułem narodowej potrawy. Na pewno przysmak ten nie przypadnie do gustu tym, u których zmarszczkę na czole wywołały już stuletnie jajka chińskie. Balut przyrządzany jest z zapłodnionych jaj kaczki krzyżówki, rzadziej z kurzych. W pełni rozwinięte żywe pisklaczki, niedługo przed wykluciem, gotowane są w warzywnym wywarze i podawane jako przystawka do piwa. Entuzjaści na czubku jajka tworzą otwór, przez który wypijają płynną zawartość, a następnie przystępują do spożycia pozostałej części posiłku – kaczątka wraz z dzióbkiem, piórkami i szkieletem. Zanim zamówicie jajko na twardo na lokalnym targu, zastanówcie się, czy aby nie kryje ono, być może niechcianej, niespodzianki.

Chociaż w Japonii i Chinach traficie na wiele potraw, które Was co najmniej zaskoczą recepturą czy sposobem przygotowania, nie znaczy to jednak, że w pozostałych częściach Azji brakuje kulinarnych ciekawostek. W Korei, zarówno Południowej, jak i Północnej, znany jest san-nakji, który należy jeść ze szczególną ostrożnością. To rodzaj hoe, koreańskiego odpowiednika sashimi, który przyrządza się z surowej ośmiornicy niewielkich rozmiarów, zwanej przez miejscowych nakij. Zdecydowanie nie jest to potrawa dla osób delikatnych i wrażliwych. Goście restauracji, zamawiając w ciemno to tajemnicze danie, mogą doznać co najmniej szoku, kiedy kelner pojawi się z gotową potrawą. O zgrozo, na talerzu zroszone olejem sezamowym i udekorowane prażonymi ziarenkami sezamu, wciąż będą się wiły surowe macki ośmiornicy. Co gorsza, odnóża pląsać będą również po włożeniu ich do ust i w czasie przełykania. Rodzi to poważne ryzyko zadławienia, a nawet uduszenia, jeżeli niesforna macka przyssa się do gardła. Najczęściej, chociaż nie zawsze, ośmiornice zabija się, zanim zostaną poćwiartowane, niemniej skomplikowany układ nerwowy tych mięczaków, wyzwala bezwarunkowe ruchy nawet po śmierci, kiedy mózg już nie pracuje. Zdarzają się też przypadki, kiedy ośmiornica serwowana jest wciąż żywa w całości.

Niektórzy mogą mieć już dość tych ekstremalnych przysmaków. Ale to nie wszystko. Czas na podróż do Wietnamu, a ściślej, do małej miejscowości Le Mat nieopodal Hanoi. Co byście powiedzieli na świeżutkiego węża, zwłaszcza taką niewinną kobrę? Specjalność lokalnych restauracji, które przyznają swym gościom zaszczyt wyboru wijącej się bestii, która rychło trafi na ich talerze, spośród przetrzymywanych w workach pozostałych kompanów niedoli. Trzeba wiedzieć, że te budzące lęk gadziny, uważane są przez Wietnamczyków za istny afrodyzjak o niezwykle pozytywnym wpływie zwłaszcza na męską potencję. Dlaczego by zatem nie spróbować? Upatrzony przez gościa delikwent zostaje ogłuszony, na jego oczach serce zostaje wycięte, krew upuszczona do naczynia. Tak oto na Waszym stole ląduje niezwykły smakołyk – wciąż bijące serce węża w towarzystwie wina z krwi gada zalanej samogonem czy wodą ryżową, coś dla tych, którym znudziła się już Krwawa Mary 😉 Oczywiście jest to, można powiedzieć, gwiazda całego menu, ale wiadomo, samym bijącym sercem raczej sobie nie pojemy. Głodomorzy mogą odetchnąć, z pozostałych części gada przygotowywane są rozmaite delikatesy, chociażby sajgonki, zupka, sałatka, pierożki, w zależności od inwencji twórczej kucharza. A jeżeli przypadł Wam do gustu krwawy trunek, warto rozejrzeć się również za tak zwanym ruou ran, czyli winem ryżowym z marynowanym jadowitym wężem – specjalnością Wietnamczyków, jeśli mowa o świecie trunków. Spoglądająca z butelki kobra czy żmija mogą przyprawić o dreszcze, niemniej trujący jad traci swoje właściwości na skutek działania alkoholu. Unia Europejska zabrania wwożenia na swoje terytorium tego rodzaju specjałów, dlatego początkujący sommelierzy powinni łapać okazję na miejscu.

O kuchni azjatyckiej i jej niezwykłych przysmakach można by pisać i pisać, a łowcy kulinarnych przygód z pewnością nie będą rozczarowani. Oprócz wyróżnionych powyżej, zdecydowanie egzotycznych potraw, warto na pewno wspomnieć o smażonych na głębokim oleju, chrupiących tarantulach, które ratowały mieszkańców Kambodży przed głodową śmiercią w czasie okrutnego ucisku reżimu Czerwonych Khmerów. Bieda zmusiła też do przyrządzania zupy z krwi wieprzowej, na którą natknąć możemy się w Chinach. W kuchni japońskiej również nie ma mowy o marnotrawstwie, niezwykle popularne jest gotowane oko tuńczyka z sosem sojowym lub czosnkowym. Japończycy chętnie raczą się również dość nietypowymi goframitako senbei. Między dwie płyty rozgrzanej do czerwoności prasy trafiają rozmaite owoce morza, jak ośmiornice, krewetki, kalmary, zalewane odpowiednim ciastem z mąki ryżowej. Powstaje cieniutki jak papier wafelek. Nikogo chyba też nie zdziwią rozmaite robaczki serwowane na azjatyckich targach. Z ulicznych stoisk z jedzeniem spoglądać na Was będą soczyste larwy gatunków wszelakich, nabite na patyk karaluchy czy jagnięce penisy, pożywne mrówki i świerszcze, suszone jaszczurki, żaby czy smażone skorpiony z dodatkiem masła orzechowego.

Afryka

Zanim przeskoczymy do Ameryki Południowej, zatrzymamy się na chwilkę na Czarnym Lądzie, gdzie prawdziwym przysmakiem Południa, zwłaszcza RPA, są bogate w składniki odżywcze gąsienice Mopane, reprezentujące tradycyjną kuchnię zuluską. Swą nazwę zawdzięczają drzewom, których liście stanowią podstawę ich diety. Wysuszone na słońcu trafiają do słoików i sprzedawane są na lokalnych targach. W miastach traktowane są jednak jako wyjątkowy delikates, eleganckie restauracje podają je na różne sposoby. Robaczki można jeść gotowane, smażone, ale też surowe – wariant dla najbardziej odważnych. W Afryce Środkowej czy Zachodniej spotkacie się również z smażonymi tłuściutkimi larwami palmowymi, cały kontynent lubuje się zaś w termitach bogatych w białko, żelazo, witaminę A i kwasy tłuszczowe Omega 3. W czasie podróży do Zambii lub Malawi zaskoczyć Was może mbewa, czyli pieczona nad ogniskiem mysz, zjadana później w całości, u Masajów zaś popularne jest picie krowiej krwi zmieszanej z mlekiem.

Ameryka Południowa

Jakich niecodziennych potraw spodziewać się należy w czasie podróży do Ameryki Południowej? Wszyscy zapewne już słyszeli o pieczonych świnkach morskich, tak zwanych cuy canca. Szczególnie przypadły one do gustu Peruwiańczykom, niemniej popularne są jednak w pozostałych krajach andyjskich. Dania ze świnki morskiej przyrządzane są z okazji różnorakich lokalnych świąt, w tym także jako forma ofiary dla zmarłych w czasie Zaduszek. Jeżeli w czasie podróży do Ekwadoru, Boliwii czy Kolumbii traficie na jakąś miejscową fetę, zapewne będziecie mogli skorzystać z okazji upieczenia sobie świnki morskiej na patyku. Z And pochodzi również chuño, wywodzący się z tradycji kulinarnych Indian Keczua, w których języku oznacza zamarznięty ziemniak, oraz ludu Ajmara. Proces przygotowywania potrawy trwa pięć dni i polega na poddawaniu warzywa na przemian zimnej i gorącej temperaturze. Tradycyjnie nocą odmiana ziemniaków odpornych na mróz pozostawiana jest na Płaskowyżu Altiplano w Andach Środkowych, gdzie zamarzają. Za dnia wystawiane są na oddziaływanie słońca. Następnie całe rodziny z lokalnych wiosek angażują się w rozdeptywanie ziemniaków bosymi stopami po to, by wycisnąć z nich resztki wody i pozbyć się skórki z bulw. Tym sposobem powstają naturalnie liofilizowane warzywa, które charakteryzuje bardzo długi okres ich zdatności do spożycia. Chuño, cechujące się również wysoką wartością odżywczą, stanowiło podstawę diety żołnierzy Imperium Inków oraz zwyczajnej ludności dotkniętej kataklizmem suszy niszczącej plony, czy pomorem bydła. Magazynowane było również na czarną godzinę. Tak też wykorzystywane jest dzisiaj, w społecznościach mieszkających w surowych andyjskich warunkach. Przyjezdni, nieprzyzwyczajeni do tego rodzaju diety, porównują niekiedy smak chuño do styropianu czy kredy, zapach zaś do długo niepranych skarpetek. Nie mniej specjałem tym na pewno nie pogardziliby miłośnicy survivalu, chociażby himalaiści, których podstawowym posiłkiem w wysokich partiach światowych górskich gigantów, staje się właśnie laboratoryjnie przetworzona żywność liofilizowana.     

W czasie kulinarnych eskapad w Ameryce Południowej warto oczywiście na dłużej zatrzymać się w Meksyku, którego tradycyjna kuchnia cenione jest na całym świecie. Czy próbowaliście już może mole poblano, czyli kurczaka lub indyka w czekoladzie? Z pewnością nie pożałujecie, a i zaoszczędzicie na deserze. Dla tych zaś, którzy chcieliby opuścić swoją kulinarną comfort zone, wyzwaniem okazać się mogą eskamoles, uważane przez miejscowych za owadzi kawior i znane już jako przysmak Aztekom. Gotowe danie wyglądem przypomina porcję dmuchanego ryżu, konsystencją twarożek, smakiem zaś orzechy, nie dajcie się jednak zmylić. Escamoles to gnieżdżące się w korzeniach pewnych odmian agawy larwy i poczwarki mrówek, występujących w Meksyku. Nie zdziwcie się, jeżeli spotkacie je w formie dodatku do guacamole czy tacos. Za wyjątkowy rarytas, już za czasów prekolumbijskich, uważa się też huitlacoche. Nie jest to odpowiednia potrawa dla osób, które nie przepadają za grzybami. Dlaczego? Huitlacoche przyrządza się z pasożyta atakującego ziarna kukurydzy. Grzyb zwany jest głownią kukurydzy i zamienia zdrowe ziarna w przerośnięte niebiesko-czarne guzy, tworząc w ten sposób bardzo nieprzyjemny widok. Co ciekawe, na meksykańskim rynku jest on droższy niż zdrowe kolby. W czasie gotowania w wysokiej temperaturze kolor grzyba zmienia się na czarny i powstaje oleista pasta. Meksykanie cenią jego ziemisty, drzewny smak i dla ubogacenia potrawy, dodają go do zup, quesadilli, nadziewają nim tamales czy serwują w tacos. Jako przystawka do dania głównego czy też przekąska w czasie imprezy, słyżyć mogą zaś śmiało chapulines, czyli chrupiące, prażone w soku z limonki i chili insekty przypominające świerszcze czy, jak kto woli, koniki polne.

O niecodziennych potrawach można by pisać i pisać. Zaprezentowana lista przedstawia subiektywnie najdziwniejsze z nich. Jesteśmy bardzo różni, wywodzimy się z odmiennych kultur i środowisk. Żyjemy w różnych warunkach naturalnych, różna za nami historia. Stąd też odmienności. Dlatego kuchnie z pozostałych zakątków świata mogą nas dziwić lub szokować. Mam nadzieję, że tekst pomoże w tworzeniu Waszych kulinarnych bucket list. Dajcie również znać o Waszych nietypowych doświadczeniach w styczności z egzotyczną kuchnią. Na sam koniec przywołam dwa stare polskie przysłowia, nie samym chlebem żyje człowiek, a apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Ania

Ania

Zainspirowana przygodami młodego bohatera powieści Alfreda Szklarskiego, od dziecka cierpi na rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej¬. Dzień w dzień towarzyszy jej pragnienie bycia w drodze. Miłośniczka dziewiczej przyrody, road tripów starymi samochodami, kempingów na końcu świata, spacerów w chmurach….delektowania się chwilą poza utartymi szlakami. Szczerze zakochana w Polsce i dalekich Antypodach. Marzycielka i optymistka tańcząca lindy hop na stokach alpejskich szczytów.

!
Ta strona używa plików cookies.