Zainspiruj się i przeczytaj o podróży swoich marzeń na blogu
„Ogień i monsun. Indochiny z bliska” – recenzja książki Elżbiety i Andrzeja Lisowskich
Do sięgnięcia po książkę Elżbiety i Andrzeja Lisowskich „Ogień i monsun. Indochiny z bliska” skłoniły mnie dwa powody, wynikające z ciekawości. Z ciekawości dotyczącej samych autorów i tytułowego kierunku świata. Paradoksalnie, osobiście nie czuję pociągu do krajów azjatyckich i tamtejszej kultury, ale gdy dowiedziałam się, kim są autorzy, nie zawahałam się, by podjąć lekturę. Po pierwsze dlatego, że to krakowscy podróżnicy, więc odezwał się we mnie lokalny patriotyzm, przede wszystkim jednak chciałam poznać ich styl, spojrzenie na świat i, wstyd przyznać, ale wreszcie nadrobić także zaległości i dowiedzieć się więcej o ich 40-letnim życiu w podróży. Co za tym idzie, pojawiła się myśl, że jeśli czytać książkę o krajach, które nie stoją wysoko na mojej liście podróżniczych celów, to zdecydowanie autorstwa ludzi, którzy wzbudzają moje zainteresowanie. I nie zawiodłam się. Poznawanie oczyma wyobraźni Kambodży, Wietnamu, Tajlandii, Laosu czy Birmy za pośrednictwem Lisowskich jest przyjemnością. I na razie mi to wystarczy.
Indochiny Lisowskich wykraczają poza granice geograficzno-historyczne. Związane są także z osobistymi doświadczeniami, przeżyciami, wspomnieniami i wrażeniami pochłanianymi wszystkimi zmysłami, wreszcie marzeniami, o Indochinach właśnie. Podróżnicy opisują miejsca i ceremonie sprzed najazdu turystów, np. w nawet – wydawałoby się – najmniej zadeptanym Laosie. Zwracają uwagę na zmiany wywołane przez rozwój masowej turystyki, tam, gdzie wracają po latach, tęsknią za obrazami z przeszłości, boleją nad zalewem konsumpcjonizmu w kulturze chińskiej i żałują świata, którego już nie ma, przybliżając obrzędy święta duchów w wietnamskim Hajfong. Z drugiej strony, akceptują zmiany i odkrywają swoje miejsca na nowo.
Tytułowy ogień i monsun to nie tylko bezpośrednie odwołanie do elementów ceremonii i warunków pogodowych, przewijających się podczas ich podróży po Azji Południowo-Wschodniej. W Indochinach, gdy wciąż czekają na nowe dokumenty po rabunku, jaki ich spotkał w Kambodży, zaraz przed wiadomością z Polski o pożarze ich mieszkania, zaczynają nową drogę swojego życia. Symbolicznie – wizytą Andrzeja u fryzjera, błogosławieństwem od buddyjskiego mnicha, odwiedzinami w swojej ulubionej kawiarni w Phnom Penh. To tam Elżbieta dostrzegła na jednej ze ścian wypisane w wielu językach świata słowo „dziękuję”. Dla Lisowskich nabrało ono mocnego znaczenia w trudnym czasie, po którym ruszyła fala pomocy zarówno od przyjaciół, jak i od zupełnie obcych im ludzi.
To „osobiste tsunami”, jak często to, ich spotkało, określają Lisowscy, jest zaledwie „mikroskopijną kroplą” w stosunku do tego, co przeżyły kraje przez nich odwiedzone, np. naród kambodżański. W książce jest zresztą wiele odwołań do historii poszczególnych państw, porównań między nimi, także w kontekście ludzkiej mentalności, co może niektórym wydawać się zaskakujące. Bo jak to, to wszyscy Azjaci nie są tacy sami?
„Ogień i monsun” nie jest chronologicznym zapisem wszystkich wakacji w Azji, ale umiejętnym kolażem wspomnień, odniesień, spotkań z drugim człowiekiem i jego historiami, zarejestrowanych nie tylko okiem kamery i aparatu fotograficznego, ale wrażliwym spojrzeniem i otwartym umysłem obrazów, a także smaków. Tak, ta książka to istna kulinarna uczta pod względem opowieści o smakowanych i ulubionych azjatyckich potrawach. Przyznam, mimo że nie jestem ani znawcą, ani ich koneserem, opisy prostych, ale pełnych świeżych warzyw i wyrazistych przypraw dań sprawiają, że niemal wyczuwa się ich smak i zapach. Styl Lisowskich jest zresztą tak barwny, że czytając „Ogień i monsun” ma się to wszystko, o czym piszą, wyraźnie przed oczami. Autorzy rejestrują wszystkie obrazy i przelewają to, co widzą, na papier iście po mistrzowsku. Jedno jest pewne – po lekturze tej książki zupa pho, potrawa o stuletniej tradycji, zawsze już będzie mi się z nią kojarzyć.
Co ważne, autorzy nie zanudzają rozwlekłymi wynurzeniami. Wszystkie treści są tak kompaktowe, a jednocześnie tak wyczerpująco przedstawione i zgrabnie splecione, że nie ma nawet kiedy poczuć znużenia, nawet jeśli czytelnik poznaje historię najdawniejszych konfliktów – jak te khmersko-syjamskie – czy bardziej współczesnych – np. wojny w Wietnamie – albo odkrywa z Lisowskimi perły starożytnych zabytków i architekturę miast. Nie ma tu miejsca na dłużyznę, dynamicznie przechodzi się dalej, do kolejnego wątku.
Cała opowieść rozpoczyna się w Sihanoukville. To właśnie tu do Elżbiety i Andrzeja dotarła z Polski wiadomość o tragicznym w skutkach pożarze ich krakowskiego mieszkania, w którym stracili niemal wszystko, w tym trzy koty, dokumentację z wszystkich podróży, zdjęcia, filmy, pamiątki, przewodniki, książki… Jakby tego było mało, zanim otrzymali dramatyczną informację, zostali obrabowani z paszportów, pieniędzy i kart kredytowych, co tym samym utrudniło im szybki powrót do Polski, do rodziny i przyjaciół, którzy nie czekali z organizacją pomocy i już wprowadzali w czyn akcje charytatywne i zbiórki pieniędzy. Najgorsze przytrafiało się Lisowskim, jak sami mówią, właśnie w Indochinach (tu też Elżbieta dowiedziała się w przeszłości o śmierci ojca), co jednak nie przekreśliło w ich oczach tego regionu świata, do którego wracali wielokrotnie. Te powroty opisują także w książce. Pełno tu retrospekcji, wspomnień, porównań między poszczególnymi wyjazdami.
Wędrujemy zatem z nimi po zakamarkach kompleksu świątynnego Angkor, po miejscach podszytych historią splecionych ze sobą wpływów hinduizmu, buddyzmu i kultury khmerskiej. Na swojej podróżniczej drodze spotykają mnichów, właścicieli ulicznych knajpek, obcokrajowców, którzy związali swoje życie z tym kawałkiem globu. Mamy tu wyraziste opisy pływającej wioski na jeziorze Tonle Sap, stają przed nami niezwykle wiernie odtwarzane obrazy architektury Bangkoku, poznajemy dzięki autorom mniej i bardziej znane świątynie i miejsca kultu, przyglądamy się sylwetkom bogów i bogiń. W subtelny sposób stawiają oni obok siebie opowieści o buddyjskich ceremoniach pogrzebowych i dzielnicach rozpusty. Dzięki tej umiejętności trudno czuć podczas lektury jakąkolwiek urazę czy choćby niesmak. Bądźcie przygotowani na to, że w tej książce świat sacrum miesza się z profanum.
Małżeństwo mówi w „Ogniu i monsunie” jednym językiem, ich wypowiedzi przeplatają się ze sobą tak, że niejednokrotnie niełatwo wychwycić, które z nich jest akurat narratorem. Nie ma to jednak zupełnie znaczenia, bo narracja jest tak płynna, że książkę czyta się gładko i bez zakłóceń w odbiorze. Można wysnuć z tego wniosek, że Elżbieta i Andrzej patrzą niemal identycznie na świat, a ich małżeństwo jest równie zgodne. Przynajmniej takie jest moje wrażenie i luźna refleksja.
Wracając jednak do książki: czego w niej jeszcze nie ma! Są kultowe knajpki (wśród nich ta, w której właściciel wspomina czasy pobytu w Siem Reap ekipy filmowej „Tomb Rider”), są wychylane dla relaksu szklaneczki whisky czy buteleczki ulubionego lokalnego piwa, które – podobnie jak podawane w różnych wersjach typowe potrawy – smakują jak nigdzie indziej tylko w konkretnych miejscach. Z jednej strony, Lisowscy zachowują się jak turyści, oglądając w tłumie innych widzów widowisko teatru lalek na wodzie, z drugiej, raz po raz, integrują się z miejscowymi, jak wtedy, gdy Elżbieta przekonuje się do noszenia na ulicy, jak birmańskie kobiety, żółtej maseczki ochronnej wytwarzanej z thanaki.
Lisowscy zwracają też naturalnie uwagę na wpływy Indii i Chin na rodzime kultury odwiedzanych krajów, czy to w języku (sanskryt), czy w religii (hinduizm, buddyzm), a także w świętowaniu każdego Nowego Roku (chińskiego, buddyjskiego, a nawet europejskiego). Opowiadają o mitach i legendach buddystów, przesądach, które odegrały rolę w dziejach Indochin, o magii, znaczeniu wszechobecnych talizmanów, sprzedawanych nawet na specjalnym targu. Czytelnik poznaje znaczącą różnicę w podejściu do tego tematu w naszej i azjatyckiej kulturze, gdzie tzw. zabobon jest codziennością, a o duchach pisze nawet prasa. Jest też wiele ciekawostek i odkryć mniej znanych miejsc (jak Chiang Saen na północy Chiang Rai) oraz faktów. Podczas rejsu po Mekongu dowiadujemy się, gdzie lądują stare posągi Buddy, przybliżana nam jest także tragiczna historia Laosu jako ofiary działań wojennych USA, wreszcie czytelnik zaskoczony być może informacjami o Polakach, którzy zaznaczyli się w historii Azji. Kto z Was wiedział, przyznajcie, o Benedykcie, podróżniku, który jeszcze przed narodzinami Marco Polo przybył do mongolskiego Karakorum? Albo o Kaziku, jak mówią o architekcie Kazimierzu Kwiatkowskim Wietnamczycy, którzy wystawili mu nawet pomnik w podzięce za to, że uratował przed zniszczeniem starą zabudowę Hoi An i odpowiednik kambodżańskiego Angkoru – kompleks My Son? Miło też czytać o tym, że jazzman poznany przez Lisowskich w jednym z odwiedzanych barów, zna nazwiska i twórczość polskich muzyków.
Długo tak można byłoby jeszcze wymieniać wszystko, o czym piszą w swej książce Elżbieta i Andrzej, ale w tym miejscu powstrzymam się i zwyczajnie zachęcę Was do sięgnięcia po nią. Powstawała ona przez trzy lata, rodząc się w ich głowach już wtedy, gdy dotarła do nich zła wiadomość z Krakowa. Dość powiedzieć, że o tym, co wydarzyło się w życiu autorów w pechowym 2016 roku, czytamy więcej w końcowym rozdziale i wtedy szczególnego znaczenia nabiera podpis pod jednym z wielu zdjęć zamieszczonych w książce. To fotografia, na której zobaczycie Elżbietę patrzącą na rytualny płomień. Podpis jest bardzo sugestywny: „Od zawsze w religiach i kulturach świata ogień miał oczyszczającą moc”. Prorocze okazały się także słowa poznanego w podróży imama z Chiang Mai, który wyraża jakże uniwersalną myśl o wzajemnej pomocy w nieszczęściu dotykającego innych, pomocy bez względu na religię i wyznanie. Z tym przesłaniem zostawiam Was, zarówno kochających Indochiny, jak i takich jak ja laików i polecam, raz jeszcze, sięgnijcie po „Ogień i monsun”.